Quantcast
Channel: Paranormalne.pl - Artykuły
Viewing all 85 articles
Browse latest View live

Strefa Zony (Czarnobyl)

$
0
0

Niektóre fragmenty artykułu mogą być nieodpowiednie dla dzieci. 16+

 
 
 
 
 
Minęło już 37 lat od wybuchu reaktora atomowego typu RBMK-1000. Dziś postaram się objaśnić historię Zony.
 
26 Kwietnia 1986
Tego dnia o godzinie 1.23 doszło do wybuchu wodoru, pożaru i rozprzestrzenienia się substancji promieniotwórczych.
Przez złe przeprowadzenie testu w którym chodziło o wyłączenie dopływu mocy do jądra reaktora który miał trwać 1 minutę (60 sekund).
Przez ten czas miał się uruchomić zapasowy dopływ prądu. Energia była zbyt mała przed testem (była za mocno zniżona do 10 MW).
W tej sytuacji doszło do nadmiernego wydzielania się ksenonu-135, który silnie pochłania neutrony.
Reaktor nie posiadał odpowiednich przyrządów kontrolnych, które pozwoliłyby to wykryć. W przypadku zatrucia ksenonowego należy wyłączyć reaktor i poczekać około 24 godziny do ponownego uruchomienia.
Przy tak małej mocy przeprowadzenie eksperymentu było niemożliwe. Operatorzy, nieświadomi zatrucia ksenonowego, prawdopodobnie sądzili, że spadek mocy spowodowany był usterką jednego z automatycznych regulatorów. Aby zwiększyć moc reaktora, zaczęli usuwać kolejne pręty kontrolne, aż do momentu, gdy konieczne było wyłączenie automatycznych mechanizmów i ręczne przesunięcie prętów do pozycji znacznie przekraczającej przyjęte normy.
Całkowite wysunięcie prętów spowodowało Nagły wzrost Energii. Energia była tym razem za duża.
Inżynierowie włożyli pręty, ale to spowodowało jeszcze większy wzrost energii (to dlatego że na końcu prętów był grafit który mocno podnosił energię przy dotykaniu ścian reaktor, wiązało się to również z wzrostem ciśnienia).
Ciśnienie w reaktorze była tak duże, że "rozerwało" Reaktor.
 
I wybuch pary wodnej
Ciśnienie reaktora rozerwało dach reaktora numer 4 po czym doszło do pożaru.
wzrost ciśnienia znajdującej się w reaktorze pary wodnej doprowadził do pierwszej eksplozji pary, która wysadziła ważącą 1200 ton osłonę biologiczną (antyradiacyjną) pokrywającą reaktor. Ekipa strażaków została wezwana pod pretekstem zwykłego pożaru reaktora (nie wybuchu i wydzielania się do atmosfery radioaktywnej chmury i grafitu który miał 3000°C.
Dzielni strażacy nie mieli sprzętu antyradiacyjnego (<---- nie wiem jak to się pisze przepraszam) Przez co każdy z nich miał ostrą chorobę popromienną, a większość z nich zmarła.
 
II wybuch pary wodnej i totalne zniszczenie reaktora
Niedługo po tym doszło do kolejnego wybuchu. Tym razem dużo większego.
Eksplozja ta pozwoliła na wniknięcie powietrza do wnętrza reaktora. Spowodowało to zapłon kilku ton grafitowych bloków izolujących reaktor, które płonąc przez 9 dni, uwolniły do atmosfery najwięcej izotopów promieniotwórczych. Większość z 211 prętów kontrolujących pracę rdzenia reaktora stopiła się.
Do atmosfery dostał się radioaktywny pył. Radioaktywne cząstki wyrzucone do atmosfery wybuchem, jak i te emitowane nadal w wyniku trwającego pożaru grafitu, tworzyły pióropusz radioaktywnych drobin o wysokości 1030 m, który następnie przemieścił się w stronę miasta Prypeć. Wiatr utrzymywał jednak chmurę radioaktywnych cząstek z dala od miasta.
Strażakom udało się ugasić pożar. Gdyby nie oni mogło by dojść do 3 wybuchu i uwolnienia większej dawki radioaktywnego pyłu do atmosfery.
 
Dołączona grafika
Chmura radioaktywna dla sąsiadów Ukrainy.
 
Promieniowanie po awarii
Poziom promieniowania w najbardziej dotkniętych katastrofą częściach budynku bloku nr 4 ocenia się na 5,6 R/s (0,056 Gy/s), czyli 23 kR/h (200 Gy/h). Dawka śmiertelna to około 500 rentgenów w czasie 5 godzin, co oznacza że w niektórych miejscach niezabezpieczeni w żaden sposób pracownicy przyjęli śmiertelną dawkę promieniowania w ciągu kilku minut. Dozymetr zdolny do pomiaru promieniowania na poziomie 1000 R/s (10 Gy/s) był niedostępny z uwagi na zniszczenia, a drugi egzemplarz okazał się wadliwy. Pozostałe dozymetry działały w zakresie do 0,001 R/s (0,00001 Gy/s), przez co nieprzerwanie podawały odczyt „poza skalą”. W wyniku tego obsada reaktora nie była świadoma jak wielką dawkę promieniowania przyjmuje.
 
Dołączona grafika
Widok na reaktor dziś (po wybuchu).
 
Dołączona grafika
A kiedyś (po wybuchu)
 
Miasto Prypeć
Dzień po wybuchu reaktora ewakuowano całą ludność miasta Prypeć (ok. 50.000 ludzi).
Ewakuowano ją w autobusach i pociągach które stoją do dziś na stacji "Janów"
 
Dołączona grafika
Autobusy "uciekające" z miasta Prypeć
 
Dołączona grafika
Stare "dzielne" pociągi stojące aż do teraz na stacji "Janów" (To właśnie tymi pociągami ewakuowano miasto.
 
Miasto zostało ewakuowane w niecały 1 dzień.
 
Okolice Prypeci i Wioski
Wiosek w obrębie Czarnobyla nie ewakuowano a nie którzy nadal są w swoich domach bez dostępu do wody i prądu.
Oto parę najlepszych miejsc z poza Prypeci:
Wioska Kopachi
Wioska Kopachi po wybuchu reaktora w Czarnobylu została zburzona i zakopana pod ziemią.
Jedynymi śladami wsi, które przetrwały do dnia dzisiejszego, są szeregi kopców. Każdy kopiec zawiera pozostałości jednego domu i jest oznaczony znakiem międzynarodowego symbolu promieniowania.
Pomiar dawki promieniowania przy pomocy licznika Geigera wykazał przy obszarze kopców poziom 0,25 μSv/h, przy samym słupku ostrzegawczym 0,12 μSv/h (dla porównania w Warszawie zmierzono poziom 0,24 μSv/h)
 
 
Dołączona grafika
Kopiec ze znakami promieniowania
 
 
Dołączona grafika
Znak "Kopachi"
 
Opuszczona cerkiew św. Michała Archanioła w miejscowości Krasne 
Opuszczona cerkiew jest dosyć dobrze zachowana w środku. Warto odwiedzić to miejsce.
 
 
Dołączona grafika
Cerkiew
(nie mam zdjęć ze środka przepraszam Ale mam film pewnej grupy urbexowej w tym miejscu (w środku też)
 
[post='https://www.youtube.com/watch?v=3q9CUnskj1k&t=878s']Jak coś to od 4.00 :D[/post]
 
Radioaktywna Prypeć
Prypeć to dość duży temat jest to ogromny skansen starych lat gdzie można znaleźć praktycznie wszystko.
 
 
Dołączona grafika
Widok na Prypeć z dachu japońskiego wieżowca.
***UWAGA***
Jeżeli ktoś kocha zwierzęta proszę na to nie patrzeć. To bardzo przerażający temat. Jeżeli nie wiesz gdzie masz przesunąć stronę to po prostu ją wyłącz..
 
Oczekiwanie na właściciela...
W tym wieżowcu znaleziono ciekawe odkrycie.
 
 
 
Dołączona grafika
Pies którego pierwszy raz znaleziono...
 
 
 
Dołączona grafika
Pies który leży teraz (to ten sam tylko że w innym miejscu)
 
W dzień ewakuacji jego właściciel zapomniał o nim. Ten dzielny i cierpliwy czekał na niego. Przypłacił to życiem.
 
To się nazywa wierny przyjaciel...
 
Basen "Lazurowy"
Basen "Lazurowy" to jedno z bardziej znanych miejsc w Prypeci.
Zobaczcie teraz jak ono się zmieniło.
 
 
 
Dołączona grafika
Basen przed i po wybuchu reaktora numer 4 w Czarnobylu
 
 
Szkoła w Prypeci
Szkoła to nie ciekawe miejsce. Zawsze kojarzyło się nam z udręka... :/
Ale Prypeć to inne miejsce.
 
 
 
Dołączona grafika
Sala muzyczna
 
 
 
Dołączona grafika
W szkole Prypeci nadal leżą porozrzucane książki... Ciekawe
 
Najbardziej ciekawym miejscem w tej szkole jest miejsce gdzie leżą GÓRY masek gazowych. Ten widok zabiera dech w piersiach...
 
 
 
Dołączona grafika
"GÓRA MASEK"
 
 
 
Kawiarnia nad jeziorem Prypeć
Kawiarnia to na pewno jedno z najbardziej najpiękniejszych miejsc.
 
 
 
Dołączona grafika
Kawiarnia (witraż)
 
 
Dołączona grafika
Kawiarnia (witraż ponownie)
 
Wyobraźcie sobie te miejsce pełne ludzi... Śmiech i krzyk dzieci. Rozmowy ludzi i... dźwięk maszyn do kawy... Z pewnością to miejsce by było piękne... ;( ;(
 
Inne ważne miejsca w Prypeci Teorie spiszkowe i czarna część Prypeci...
Jednym z ważniejszych miejsc i najbardziej tajemniczych są zakłady "Jupiter" w Prypeci
 
Zakłady "Jupiter i ich tajemnica"
Zakłady zajmowały się produkowanie małych sprzętów typu radio itd.
:wtf:  Tak ale o co chodzi???  Przecież to tylko radia!
O tuż nie! Jest wiele teorii spiskowych że zakłady Jupiter budowały nie tylko małą elektronikę! Zajmowało się również budowaniem sprzętów antyradiacyjnych. Czyli pojazdy do zbierania skutków wybuchu elektrowni atomowej. Ale również w piwnicach Jupitera znaleziono dziwne butelki z dziwnymi preparatami... Ale na końcu piwnicy znaleziono GRAFIT! *BACH* tajemnica odkryta...
 
Ciekawostki
-Uwierzcie że dla kogoś chciało się policzyć wszystkie rośliny w Strefie Zony!
Oto Statystyki:
Infrastruktura i statystyki
  • Populacja: 49 400 osób tuż przed awarią reaktora.
  • Średnia wieku mieszkańców: w 1986 roku wynosiła 26 lat.
  • Całkowita przestrzeń mieszkalna: 1 706 025 metrów kwadratowych.
  • Edukacja: 15 przedszkoli dla około 5000 dzieci, 5 szkół, 1 szkoła zawodowa
  • Opieka zdrowotna: 1 nowoczesny szpital mogący pomieścić do 410 pacjentów, 3 poradnie.
  • Handel: 25 sklepów i centrów handlowych, 27 obiektów gastronomicznych mogących obsłużyć 5535 osób.
  • Kultura: 3 budynki. Pałac Kultury „Energetyk”, kino „Prometeusz”, szkoła muzyczna.
  • Rekreacja: 1 park, 35 placów zabaw.
  • Przemysł: 4 fabryki z całkowitym rocznym przychodem 477 000 000 rubli.
  • Transport: Linia Kolejowa – stacja Janów, 167 autobusów miejskich oraz parking Czarnobylskiej Elektrowni na około 400 jednostek.
  • Telekomunikacja: 2926 lokalnych numerów telefonów zarządzanych przez miejscową centralę. Dodatkowo 1950 numerów telefonów obsługiwanych przez Czarnobylską Elektrownię Atomową, Zakłady Jupiter oraz Wydział Architektury i Rozwoju Miasta.
  • Zieleń miejska: 18 136 drzew zasadzonych równo w alejkach, 249 247 krzewów, 33 000 krzewów róż.
-W szpitalu o którym nie wspomniałem też prawdopodobnie coś się działo... Podobno tam też znaleziono grafit
 
-Popularna gra S.T.A.L.K.E.R znajduje się właśnie w Zonie.
 
-Jedna z misji w Call Of Duty Modern Warfare 4 znajduje się w Prypeci
 
-Uznaje się, że wybuch czarnobylski był największą katastrofą związaną z emisją promieniowania do atmosfery (do awarii Fukushimy), owszem, jednak nie należy zapominać że emisja jodu-131 z uszkodzonego reaktora była 180 razy mniejsza niż z wybuchów jądrowych przeprowadzonych w chociażby w 1963 roku, w którym rekordowo przeprowadzano takie próby.
 
-Są miejsca na Ziemi w których moce dawki promieniowania naturalnego są wielokrotnie większe, a nie zanotowano tam większej zachorowalności na choroby będące częstym skutkiem napromienienia.
 
-Średnia dawka globalna to 2,4 mSv.
 
-Średnia dawka na terenie Finlandii wynosi ok. 500 mSv czyli porównywalnie, co z terenami Czarnobyla.
 
Dziękuję za czytanie. Włożyłem dużo :serce: w ten artykuł.
Dziękuję jeszcze raz.
:good:
 
 
Gratulacje dla tego kto to przeczytał!

Tajemnice Moskiewskiego Metra

$
0
0

Codziennie moskiewskim metro podróżują miliony pasażerów, lecz nie wszyscy znają tajemnice i mroczną historię jego powstania. W natłoku codziennego życia i tłumów, pasażer nie dostrzega mistyki jaka towarzyszy temu unikalnemu systemowi transportu. Zobaczmy co kryje jeden z najbardziej tajemniczych na świecie systemów kolei podziemnej.

 

640_640_fixed.jpg
Źródło

Polacy kojarzą Moskwę w wieloma obiektami i trudną historią, lecz przede wszystkim z mitycznym i zagadkowym Moskiewskim Metrem (skrót MM). Od czasu wprowadzenia obowiązku wizowego, ilość Polaków odwiedzających Moskwę, jak i Rosję drastycznie spadła. Pierwszy kontakt z Moskwą zazwyczaj zaczyna się tak samo dla każdego Polaka – od dworca Białoruskiego, niezależnie dla przyjeżdżającym pociągiem czy przylatującym samolotem (dojazd z lotniska Szeremietiewo do Moskwy jest realizowany pociągiem). Przybywszy podróżni kierują się do najbliższej stacji metra, którą jest Białoruska, linii zielonej bądź okrężnej. Podróżni nie zdają sobie sprawy, że od przekroczenia progu stacji Białoruskiej (linii okrężnej) wkroczyli w najbardziej mistyczny rytuał jaki można spotkać w MM. Dalej czeka ich setki kilometrów podziemnej podróży po największym podziemnym państwie świata, który w nomenklaturze wschodnioeuropejskiej nazywa się „metropoliten”.

 

Jak już jesteśmy przy polskim akcencie MM, warto wspomnieć, że stacja Białoruska jest najbardziej polską stacją w Moskwie. Stąd można dojść pieszo do polskiej ambasady czy kościoła katolickiego (praktycznie pod polskim wpływem). Lecz to nie jedyne polskie akcenty w MM, jedna stacja metra została nazwana na cześć polskiego marszałka, wielkiego bohatera II Wojny Światowej, najważniejszego dowódcy Armii Czerwonej – Konstantyna Rokossowskiego. Warto również zwrócić uwagę na powszechnie znaną melodię w MM, którą można usłyszeć przy próbie przejścia przez bramki wejściowe bez wcześniejszego skasowania biletu. Jest to melodia Poloneza Ogińskiego, która łączy trzy narody Polskę, Białoruś oraz Rosję. Na cześć Poloneza Ogińskiego nazwano również pociąg Warszawa – Moskwa.

 

Metro XX wieku
15 czerwca 1931 podjęto decyzję o budowie metra, systemu który miałby polepszyć transportowe możliwości stolicy, w tym zmniejszyć obciążenie stołecznych tramwajów. Sama idea brzmiała dość sensownie, lecz w tym czasie Związek Radziecki nie posiadał ani doświadczeń ani technologii w realizacji podobnego przedsięwzięcia. W Carskiej Rosji inżynierów było bardzo mało, a wyższe szkoły techniczne były elitarne, przez co braki specjalistów nie pozwalały na samodzielne podjęcie się próby budowy tak innowacyjnego przedsięwzięcia jak kolej podziemna. W tym celu skorzystano z doświadczenia innych miast – Londynu oraz Paryża, które do dziś przetrwało w języku budowniczych metra, jako metody budowy „londyńskie” czy „paryskie”. Zadanie udało się zrealizować w rekordowo szybkim czasie, dnia 15 maja 1935 roku zostało otworzone dla pasażerów Moskiewskie Metro z 11,2 kilometrami podziemnej trasy, 13 stacjami oraz 12 pociągami. Pierwsza linia otrzymała nazwę Sokolniczewska, od nazwy parku i dzielnicy na północnym-wschodzie stolicy oraz oznaczenie kolorem czerwonym. Do czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (okres czasu II Wojny Światowej, w której de facto trwała wojna między ZSSR i III Rzeszą), metro znacząco się rozwijało, powstały dwie dodatkowe linie – zielona (Zamoskworzecka) oraz niebieksa (Arbacko – Pokrowska). W początkowym stadium budowy metra drążenie tuneli odbywało się metodą prób i błędów, w wyniku czego zginęło bardzo wielu budowniczych. Najbardziej niebezpiecznym zjawiskiem podczas drążenia pod ziemią okazało się zjawisko kurzawki, podziemnych jezior oraz rzek. Podczas nasilenia ataków wojsk niemieckich na Moskwę, metro stało się obiektem obrony cywilnej. Dnia 15 listopada 1941 roku podjęto decyzję o opracowaniu planu, który zakładał fizyczną likwidację całego systemu metra, łączenie z tunelami, wyposażeniem technicznym, pociągami oraz … ludźmi. Nazajutrz moskiewskie metro pierwszy i ostatni raz w historii wstrzymało pracę w przeciągu całego dnia. Tego dnia rosyjska zima i obrona miasta odparły agresję nieprzyjaciela i miasto jak i metro powoli powracało do normalnego życia, tym samym odwołano plany wysadzenia metra. W okresie ataku na Moskwę w metrze urodziło się 217 dzieci, perony stały się podziemnymi szpitalami, schronami, punktami dowodzenia a tunele kanałami komunikacji wojennej, z których korzystał min. Stalin do wsparcia moralnego ludności cywilnej, zaangażowanej w obronę miasta. Okres powojenny sprzyjał rozbudowywaniu metra, po doświadczeniach wojennych postanowiono położyć szczególny nacisk na obiekty obronne towarzyszące podziemnej kolei. Równolegle do budowy obiektów transportowych budowano nowoczesne punkty dowodzenia i podziemne miasta dla obywateli szczególnie ważnych dla ZSRR. Obiekty obronne były wyposażone w unikalne systemy podtrzymywania ludzkiego życia, unikalne nawet jak na dzisiejsze czasy. Co ciekawe te obiekty są w stanie gotowości do dzisiejszego dnia. Do historii metra warto również dodać terrorystyczne ataki w metrze, które miały miejsce w 1977, 1996, 2000, 2004 i 2010 roku, w wyniku których zginęło łącznie około 100 pasażerów, oraz w późniejszym rezultacie setki terrorystów i osoby współtowarzyszące, bądź znające o zamiarach terrorystów. Moskiewskie metro jest obiektem szczególnym, każde śledztwo dotyczące naruszeniu zasad bezpieczeństwa jest rozpatrywane na zasadzie najwyższej sekretności, przez co najwyższej okrutności wobec przestępców.

 

Czym jest moskiewskie metro?

zl-vibro29.jpg
Źródło

 

Moskiewskie Metro to nie tylko system transportowy, lecz de facto państwo posiadające własne służby mundurowe, sąd, prokuraturę, brygady ratownicze, przedsiębiorstwa budowlane Metrostroj (jawne) czy Specstrojotrjad (niejawne), organizacje naukowe-badawcze, dyplomacje, zakłady mechaniczne (MVZ) oraz dziesiątki innych. Na dzień dzisiejszy można przedstawić MM w następujących liczbach:
- 13 linii
- 203 stacje
- 339 kilometrów linii, nie licząc podwójnych tuneli
- 17 zajezdni (elektrodepo)
- 41,24 km/h – średnia prędkość pociągów
- 80 km/h – maksymalna prędkość; prędkość została zniżona z 90 km/h z powodów wibracji
- ponad 6,5 mln pasażerów dziennie korzysta z MM, rocznie ponad 2384,5 mln
- 5314 wagonów metra
- 5:30 – 1:00 - godziny otwarcia metra
- 99,89% - punktualność ruchu pociągów
- 90 sekund – minimalny interwał między pociągami
- 84 m – głębokość najgłębszej stacja metra
Przedstawione charakterystyki dotyczą wyłącznie cywilnego oblicza metra, obok którego istnieje również militarne oraz techniczne. Cały system metra jest obiektem tajnym, lecz w ostatnich czasach znacząco zliberalizowano zasady przebywania cywilów, np. znosząc zakaz fotografowania (zakaz filmowania nie został zniesiony). Co ciekawe każdy maszynista pociągów jest w randze wojskowej. Pozostawiając sprawy militarne, skoncentrujmy się na aspektach technicznych. Moskiewskie metro jest największym i najbardziej wydajnym tego typu obiektem na świecie. Mimo, że występują systemy z większą ilością stacji i tym samym długością linii to właśnie moskiewskie metro wytworzyło samodzielny i samowystarczalny system, którego zasięg jest nawet trudny do określenia. Aktualna mapa MM jest tylko małym wycinkiem rzeczywistego układu tuneli i podziemnych kompleksów. Każda stacja przypomina podziemne miasto z miejscami przeznaczonymi do codziennego życia, węzłami sanitarnymi, kuchniami, miejscami do wypoczynku, posterunkami policji, stacjami sterowania, natomiast pod każdym peronem, na całej długości znajduje się magazyn. Specyficzną osobliwością tych stacji jest unikalny system tz. hermetyzatorów – szczelnych wrót, które w razie potrzeby odcinają stację od wyjścia na powierzchnię oraz grupują kolejne stacje w zamknięte miasta. Przy ogłoszeniu alarmu na powierzchni, mieszkańcy mają dosłownie kilka minut na przybycie na stację metra, przed zamknięciem hermetyzatorów. Kolejnym dość ciekawym systemem metra są szyby wentylacyjne. W Moskwie zastosowano dość innowacyjny system wentylacji z urządzeniami podgrzewającymi powietrze z zewnątrz, rozwiązanie to stało się na tyle popularne, że zaczęto je stosować za granicami ZSRR. Kanały wentylacyjne stanowią dość tajemniczy labirynt, do którego bardzo trudno znaleźć wejście, lecz są śmiałkowie twierdzący, że zdarzało im się eksplorować te kanały. Czy relacje tych ludzi są wiarygodne? Nie sądzę, ponieważ tunele metra, jak i kanały wentylacyjne są pod ochroną Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB). Każda wizyta w miejscu nieprzeznaczonym dla obsługi pasażerów zazwyczaj kończy się tak samo, w przypadku Rosjan sądem, a w przypadku obcokrajowców oskarżeniem o szpiegostwo, a w konsekwencji deportacją. Jak dotąd niewielu obcokrajowców miało okazję odwiedzić pomieszczenia techniczne moskiewskiego metro, lecz w przypadku słynnych blogerów czy zaufanych dziennikarzy, władze robią wyjątek i zapraszają ich na brieffingi do wcześniej przygotowanych miejsc. Szczególną sławą cieszą się również tajemnicze kanały odprowadzające wody gruntowe z metra. Uważni pasażerowie mogą zobaczyć strumienie płynące po ścianach tuneli w ramach stacji, czy między podkładami kolejowymi. Na każdej stacji zazwyczaj znajduje się wydzielona przepompownia, która wytłacza wodę z kolektorów stacyjnych na powierzchnie. Wieść ludowa głosi, że dzięki tym tunelom można trafić do samego Kremla a nawet natrafić na obiekty obrony cywilnej w tym słynne podziemne miasto. Lecz o tym później.

 

Metro Głuchowskiego

6b778d25c28510.jpg
Źródło

 

Moskiewskie Metro zyskało jeszcze większą sławę po publikacji książki Dymitra Głuchowskiego, pisarza który dorastał w otoczeniu metra. Jako nastolatek Dymitr interesował się metrem i zaczął pisać apokaliptyczną opowieść, w której naziemna cywilizacja w wyniku wojny atomowej była zmuszona do zamieszkania pod ziemią, a dokładnie w metrze. Tutaj muszę wprowadzić pewne wyjaśnienie dla czytelników serii Metro 203x. Próżno wam szukać stacji WOGN, ponieważ w Moskwie nazywa się ona WDNcH (ВДНХ), tak samo niefortunnie zostało przetłumaczone imię głównego bohatera Artioma (nie Artem). Fenomen serii Metro 203x jest oparty na rzeczywistych obawach i fobiach mieszkańców stolicy. Wbrew pozorom, metro nie jest zwyczajnym środkiem transportu. Pasażerowie podświadomie zwracają uwagę na pewne zjawiska i wyolbrzymiają je, zwłaszcza gdy znajdują się w tłumie składającym się kilkunastu tysięcy ludzi. I tak powstała miejska legenda o stworach czyhających na ludzi w tunelach metra, zjawach które można dostrzec ze stacji daleko w otchłani tunelu, czy szeptach, halucynacjach. W folklorze słowiańskim i nie tylko podziemia mają dość jednoznaczną opinie, która to zakłada że jest to miejsce złych duchów, czarnych mocy czy miejsca w którym próżno szukać energii życiowej. Prawdopodobnie Głuchowski sformalizował legendę miejską, od dawna krążącą w Moskwie, lecz nie był on jedynym który podjął się tego zadania. Legendy zawarte w serii Metro 203x są dość znane i popularne wśród pewnych kręgów mieszkańców stolicy, nie bez powodu pokaźna część populacji Moskwy nigdy nie korzysta z usług metra.

 

Fenomen metra jako systemu z cechami paranormalnymi

s02492480.jpg

Źródło

 

Nadawanie cech paranormalnych tak niesamowitemu systemowi podziemnych tuneli jakim jest metro nie jest niczym nadzwyczajnym. Z dostatecznie wielu badań i teorii wybrałem kilka mających pewną wartość merytoryczną. Założeniem podstawowym jest ustalenie charakteru metra. W dalszym opisie akapitu zakładamy, że metro to podziemny układ tuneli, znajdujących się na pewnej głębokości, do którego nie dochodzi światło słoneczne, podtrzymywanie życia odbywa się sztucznie oraz energia (mechaniczna, elektryczna, chemiczna) jest dostarczana z zewnątrz. Tunele przedstawiają odizolowaną przestrzeń w których może znajdować się obiekt żyjący, a położenie jego nie można jednoznacznie ustalić. Pociąg jest to obiekt jednoznacznie możliwy do ustalenia, pojawiający się cyklicznie, jego ruch jest niezależny od czasu na powierzchni, lecz zależny od ruchu innych pociągów i czynników zewnętrznych. Pociąg porusza się w tunelu wypełnionym powietrzem atmosferycznym, tunel wyznacza powłoka żeliwna bądź betonowa, natomiast za powłoką znajduje się przestrzeń bez energii życiowej, ciemna zimna masa gruntu. Z powyższego opisu wynika, że tunele metra są kanałami informacyjnymi, w których informacją jest konkretny obiekt żywy, a nośnikiem pociąg. We wszystkich starożytnych cywilizacjach, przestrzenie znajdujące się pod ziemią są miejscem występowania bytów umarłych. Co ciekawe, wiedza na ten temat wymarła na terenach Polski stosunkowo niedawno, bo w ostatnim stuleciu. Na terenach wschodnioeuropejskich oraz azjatyckich, panuje przekonanie, że przypadkowo spotykane pod ziemią postacie nie muszą być jednoznacznie żywe. O ile za dnia ta teoria raczej nie ma potwierdzenia, tak po godzinie 23 jak najbardziej nabiera znaczenia. W tym okresie metro pustoszeje, na stacjach, przejściach, w wagonach znajduje się stosunkowo niewiele ludzi, co pozwala dokładniej przyjrzeć się współpasażerom. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że można spotkać wszystko co możliwe, od przedstawicieli subkultur, do ludzi ubranych w stroje z zeszłych stuleci, wszak ekscentryczność niektórych mieszkańców Moskwy jest na światowym poziomie. Warte opisania jest dość powszechne zjawisko problemu z czasem globalnym. Przeskoki czasowe są dość powszechnym, lecz niestety subiektywnym zjawiskiem. Natomiast w metrze moskiewskim zdarzają się przypadki, które nie są aż tak nieprawdopodobne, chociażby pasażer przeczytawszy całą książkę, zegarki mechaniczne które się spóźniają. Można znaleźć opisy zdarzeń, kiedy to pasażerowie w wagonie doświadczyli zbiorowej halucynacji, bądź przyjechali na końcową stację metra, mimo że powinni wyjść znacznie wcześniej. Wielu badaczy próbowało się zmierzyć z tymi doniesieniami.

 

mobius_strip.jpg
Źródło

 

Według nich odizolowane (jak w termodynamice układ z nieprzepuszczalną barierą) kanały energetyczne, w których jeżdżą pociągu są przykładem nieskończoności. Wystarczy przyjrzeć się bliżej znakowi nieskończoności powstałemu z połączenia wstążki papieru, aby zaobserwować, że brzegi powstałego obiektu nie mają ani początku ani końca. Teoria ta zakłada podobieństwo szyn i brzegów kartki papieru. Kolejną osobliwość metra przytaczają ludzie wyczuwający ludzką energię. Z powyższych informacji wynika, że podziemne tunele są odizolowanymi kanałami, które przewodzą energię życia, a są odizolowane od przestrzeni martwej. W takich miejscach często energia ludzka jest odbijana od ścian, przez co jest uwięziona, co powoduje nagromadzenie pozytywnej, jak i negatywnej energii. Zapobieganie złemu samopoczuciu pasażerów, które może doprowadzić do paniki, jest prowadzone najprostszymi znanymi sposobami. Każde przejście między stacjami, schody ruchome, a niekiedy stacje (niehistoryczne) są bardzo mocno oświetlane, a w czasie małych potoków pasażerów w tunelach można usłyszeć muzykę, czy spotkać grajków. Metro jako odizolowany układ tuneli jest bardzo problematycznym obiektem, nad którym pracują również psychologowie. W czasach ZSRR jak i dziś wśród maszynistów panuje zmowa milczenia. W prywatnych rozmowach maszyniści bez problemów opowiadają o paranormalnych zjawiskach zaobserwowanych podczas pracy pod ziemią, natomiast tą informacją nie dzielą się z przełożonymi. Maszyniści boją się posądzenia o utratę zmysłów i tym samym pracy, wszak maszynista metra powinien być najwyższego zdrowia.

 

Linia Okrężna

2.jpg
Źródło

 

Linia ta powstała po wojnie, otrzymała kolor brązowy. Osobliwością tej linii jest fakt, że tworzy ona zamknięty krąg i jest ulokowana praktycznie pod Sadowym Kolcem (pierwsza okrężna droga Moskwy). Historii związanych z tą linią jest bardzo wiele, co wymagałoby opisania w oddzielnym wątku, lecz skupimy się na najbardziej popularnych opowieściach.

 

Historia ze szklanką kawy.

4296604.jpg
Źródło

 

W Moskwie krąży legenda o okolicznościach planowania okrężnej linii. Pierwotnie planowano budowę średnicowych linii z przesiadkami w centrum miasta, lecz dość szybko okazało się że węzły przesiadkowe byłyby bardzo obciążone, co spowodowałoby zatory. Pewnego razu Stalin uczestniczył w pracy zespołu, w wyniku którego miano podjąć decyzję co do rozwiązania problemu połączeń linii w centrum Moskwy. W czasie spotkania Stalin pił kawę, po czym położył szklankę na mapę metra, co pozostawiło na niej odciśnięty z kawy okrąg, po czym stwierdził: Oto wasz główny niedostatek w planach, rozwiążcie ten problem tak jak tu na tej mapie. Tak więc się stało. Co ciekawe kolor linii odpowiada kolorowi kawy.

 

Kosmiczny zodiak w podziemnym kręgu

4296606.jpg
Źródło

 

Dość zaskakującym faktem jest ilość stacji metra ulokowanych na linii okrężnej. Aktualnie na brązowej linii znajduje się 12 stacji, przez co wiele ludzi twierdzi, że każdej stacji metra odpowiada konkretny znak zodiaku. Co ciekawe nie jest to teoria bezpodstawna, ponieważ każda stacja linii brązowej odpowiada konkretnemu człowiekowi w upodobaniach. Linia okrężna łączy sobą wszystkie główne dworce kolejowe stolicy: Białoruski, Kurski, Kazański, Jarosławski, Leningradzki oraz Kijowski. Niesamowitym faktem jest to, że każde wejście do metra znajduje się na prawo od torów kolejowych. Dlatego na wstępie stwierdziłem, że każdy podróżny z Polski wykonuje pewien rytuał przy wejściu do Metra. W przypadku linii okrężnej podjęto próbę budowy 13 stacji metra, która połączyłaby linię sałatową (Liublinska) z brązową. Podobno na budowie szybu w kierunku projektowanej stacji dość szybko zaczęli umierać pracownicy oraz przy budowie zaczęła psuć się technika. Plany budowy 13 stacji odłożono na czas nieokreślony.

 

Pociąg widmo

4296609.jpg
Źródło

 

Nawiedzony pociąg to dość popularne zjawisko na torach całego świata, lecz w Moskwie nabrał on dość rozpowszechnionej popularności. Pociąg widmo często mylony jest pociągami technicznymi, które wiekiem i poziomem zdewastowania odpowiadają mitycznym straszydłom. Zazwyczaj pociągi techniczne można spotkać po godzinie 22, widok z reguły jest podobny tz. zdezelowany, obszarpany i nieoświetlony skład. Na linii okrężnej pociąg widmo zajmuje szczególne miejsce, ponieważ opowieść o nim jest obowiązkowym punktem programu każdego przewodnika. Opowieść o pociągu widmo sprowadza się do standardowej opowieści o składzie z lat 30, godzinie 00:00 oraz duchami budowniczych w środku pociągu.

      

Najciekawsze historie związane z moskiewskim metrem

 

 

Bitcewski maniak, Bitcewska stacja metro

048631f442bb.jpg  0_96436_b1b4a6ad_L.jpg
Źródło  Źródło

 

 

Historia maniaka z Bitcewskiego parku położonego na południu Moskwy stała się głośna na całym świecie. W okresie 1992 do 2006 roku maniak zabił 61 ofiar w okolicy parku, kierując się planszą do gry w szachy. Podczas śledztwa stwierdził, że chciał zabić 64 osoby. W momencie skazania maniaka na dożywocie w rosyjskim więzieniu, w departamencie infrastruktury Moskwy podjęto decyzję o rozbudowie pomarańczowej linii (Kałusko – Ryskiej) w kierunku południowym. Jedną ze stacji miała być jednoimienna stacja z parkiem. Pierwszy projekt architektoniczny stacji był tak przerażający, że do dziś trudno jest znaleźć go w Internecie. Projektant stacji Bitcewski Park postanowił wzorować się na Bitcewskim maniaku i zaprojektował posadzkę i ściany stacji we wzorze planszy do gry w szachy.

 

Stacja Sokoł

09.jpg
Źródło    

 

Stację Sokoł wybudowano w drugim etapie budowy metra. W latach 30, jednoimienna dzielnica posiadała zabudowę podmiejską, a w miejscu budowanej stacji metra znajdował się cmentarz ofiar I Wojny Światowej. Miejsce to zasłynęło również z masowych kaźni podczas „Czerwonego Terroru”. Dziś w Moskwie krąży miejska legenda o paranormalnych właściwościach towarzyszących stacji Sokoł. Podobno maszyniści spotykają duchy w okolicznych tunelach. Na tej stacji ludzie często spadają na tory, wprost pod jadący pociąg. Trudno udowodnić, co ma większy wpływ na upadek z peronu, tłok spowodowany zjazdem do zajezdni pociągu czy oddziaływanie z zaświatów. Natomiast z faktów dotyczących stacji, można wynotować „przebicie słupem reklamowym” tunelu metra i … pociągu. Statystycznie takie zjawisko jest niemożliwe, więc statystyka wytypowała Moskwę.

 

Awiamotorna

f8fa038df80c.jpg
Źródło
 
Stacja Awiamatorna żółtej linii (Kalininsko – Solncewska) była miejscem strasznej tragedii w 1982 roku. W wyniku rozstrojenia hamulca bezpieczeństwa i wad konstrukcyjnych doszło do awarii schodów ruchomych, podczas której schody zaczęły przyspieszać, przy normalnym biegu poręczy. W przeciągu 2 minut nastąpiła utrata ciągłości pasma schodów, po czym ludzie znajdujący się na schodach wpadali do środka mechanizmów kół zębatych. W wyniku zdarzenia śmierć poniosło 8 ludzi a 30 zostało rannych. Do dziś krążą legendy o duchach ludzi bez kończyn, widzianych na stacji i bezpośrednio na schodach ruchomych.

 

Metro 2

Mapmetro2.jpg
Źródło

 

Mit o systemie podziemnych tuneli dla wyłącznego użycia środowiska władzy ZSRR i Rosji został zapoczątkowany w czasach zimnej wojny. W tym czasie CIA przedstawiła rewelacje o jakoby istniejącym systemie tuneli metra łączących budynki administracji państwowej ze schronami oraz drogami ewakuacji. Cała teoria wynikająca z rewelacji CIA nie ma podstaw racjonalnych. W rzekomym czasie powstania projektu D6 (Metro 2), moce budowlane ZSRR ledwie wystarczały na budowę istniejącego systemu metra. Brak zasobów oraz wiedzy nie pozwoliłby zrealizować podobnego projektu w tamtym czasie. Jednakże rewelacje CIA podały również, że wraz z Metro 2 wybudowane zostało podziemne miasto Ramienki, które rzekomo miało służyć ewakuacji uczonych pobliskiego uniwersytetu im. Łomonosowa. Problem w tym, że podziemne miasto miałoby znajdować się na jednym z najbardziej podmokłych terenów Moskwy.

 

Linia do daczy Stalina

wx1080.jpg
Źródło

 

Stalin posiadał daczę na południowo-zachodnim krańcu Moskwy, tz Bliższą Daczę. Był to obiekt położony w centrum lasu. Co prawda oficjalnie nigdy nie podano informacji o linii metra łączącej centrum z tym obiektem, lecz w ostatnim dziesięcioleciu oddano do użytku linię niebieską (Arbacko – Pokrowska). Na dzień dzisiejszy jest to najgłębsza linia metra, która na mapie dość jednoznacznie wyznacza położenie Bliższej Daczy Stalina.

 

Plac Rewolucji

4296607.jpg
Źródło

 

Jedną z najładniejszych stacji metra jest Plac Rewolucji. Znajduje się on w kilku krokach od Placu Czerwonego. Architektura stacji jest typowa dla okresu socrealizmu. W przewodnikach amerykańskich widnieje tłumaczenie, że projektant chciał przedstawić terror czasów Stalina w postaci skulonych przedstawicieli sowietów. Stacja ta jest bardzo popularna wśród studentów, którzy licząc na łatwe zdanie egzaminu pocierają łapę i nos psa.

 

Pozagrobowy dowcip Stalina

2905b3e1b5c579.jpg
Źródło

 

Dość nietypowe zdarzenie miało miejsce 1 kwietnia 2016 roku. Tego dowcipnego dnia Stalin postanowił dać o sobie znać wyłaniając się zza cienkiej warstwy tynku położonej na mozaice.

 

Warszawska

1-3.JPG
Źródło

 

Na zakończenie pragnę przedstawić mało paranormalne, lecz bardzo przyjemne dla nas miejsce w Moskiewskim Metrze. Na linii Kachowskiej znajduje się stacja metro Warszawska, która została zaprojektowana z akcentami Warszawskimi.

 

Codzienne metro

pic_182b6610ab396dd37b6a143776e106f5.jpg
Źródło

 

Dzień zaczyna i kończy się na tej samej stacji metra. Jadąc do szkoły/pracy słyszymy informacje w wagonie ogłaszane przez poważny męski głos, gdy wracamy jesteśmy otuleni przyjemnym żeńskim głosem. Metro w Moskwie należy do najbezpieczniejszych i najczystszych na świecie. Na każdej stacji pracuje do 20 policjantów, kilka ekip sprzątających. Przy wejściu na stację możemy poczuć się jak na lotnisku, tu czekają na nas urządzenia rentgenowskie, oraz detektory metalu. Podejrzanych obywateli oraz przybyszy o zewnętrzności „niesłowiańskiej” czeka dodatkowo kontrola dokumentów. Każdego dnia możemy liczyć na bezpieczny i wygodny transport w praktycznie każde miejsce Moskwy. Lecz mało kto zdaje sobie sprawę, że za każdym elementem pracy metra stoją setki pracowników i dziesiątki komputerów czy tysiące kamer. Kiedy miasto względnie zapada w sen, w metrze zaczyna się bieżąca konserwacja. Wtedy kobiety skrzętnie sprzątają ogromne przestrzenie stacyjne, ścierają kurz z potężnych posągów, doglądają schodów ruchomych. Natomiast mężczyźni dopatrują stanu tuneli i szyn kolejowych, by w razie potrzeby wymienić zdefektowany element. Równolegle do życia metra, przez całą dobę drążone są nowe odcinki metra. Planuje się, że do 2025 długość linii metra zostanie podwojona. Krąży pogłoska, że kto za pierwszym razem polubi metro w Moskwie, będzie tu wracał regularnie, nie dla Moskwy, lecz dla metra. Czy metro stanie się dla Was mistyczną linią życia, czy przeklętą drogą śmierci sprawdźcie sami w Moskwie.

Duch z Heilbronn

$
0
0
26 maja 1993 roku w małym, liczącym sobie niespełna 30 tysięcy mieszkańców niemieckim miasteczku Idar-Oberstein jeden z sąsiadów dojrzał przez okno ciało Liselotte Schlenger, 62-letniej emerytki i powiadomił o tym fakcie policję. Szybko okazało się, że kobieta została zamordowana, a konkretniej uduszona metalowym drutem. Standardowa procedura stosowana w takich wypadkach nie przyniosła praktycznie żadnych rezultatów, śledczy odkryli jedynie ślady DNA na kubku z kawą należącym do ofiary.
 
Niestety zgromadzony materiał okazał się zbyt skąpy, w wyniku analizy ustalono jedynie to, że odnalezione DNA należy do kobiety. Dochodzenie zamknięto z powodu braku jakichkolwiek punktów zaczepienia.
 

idar.jpg

Panorama Idar-Oberstein (źródło: Wikipedia)

 

26 marca 2001 roku we Fryburgu Bryzgowijskim (odległym o około 500 km od Idar-Oberstein) popełniona została kolejna zbrodnia. Tym razem ofiarą padł 61-letni domokrążca, który zmarł wskutek niezwykle brutalnego pobicia. W tym przypadku kryminologom również nie udało się wykryć jakichkolwiek śladów mogących prowadzić do wykrycia mordercy… za wyjątkiem kilku niewielkich próbek DNA. Także i ten materiał dowodowy nie pozwolił na wytropienie zabójcy, ustalono jedynie, że należał do tej samej osoby, która zamordowała Liselotte Schlenger.
 
Potwierdzono także, że DNA należało do kobiety, najprawdopodobniej rasy białej. Śledztwo zostało zamknięte z uwagi na brak dowodów oraz poszlak.
 
W tym samym roku w lesie, w okolicy Gerolstein oddalonym o ok. 80 kilometrów od Idar-Oberstein dziecko zraniło się znalezioną w lesie strzykawką z heroiną. Nie byłoby w tym może niczego zaskakującego, gdyby nie obecność na niej DNA tej samej kobiety, która odpowiedzialna była za dwa wcześniej opisane i wykryte morderstwa.

Od tego momentu skala przestępstw się znacząco nasiliła, a ten sam materiał genetyczny wykrywano coraz częściej w różnych rejonach Niemiec, na przykład w Budenheim, 80 kilometrów od Idar-Oberstein podczas śledztwa nad włamaniem do niezamieszkanej przyczepy kempingowej, czy też w Arbois, niewielkiej francuskiej mieścinie w regionie Burgundia-Franche-Comté, gdzie DNA wykryto na plastikowym pistolecie – zabawce wykorzystanym do sterroryzowania i obrabowania pochodzących z Wietnamu jubilerów (bez ofiar w ludziach).
 

dna.jpg

 
W okresie od września 2004 do kwietnia 2007 roku to samo DNA wykryto w ponad 30 miejscach popełnionych przestępstw różnych kategorii. Były wśród nich włamania do domów i biur, napady, morderstwa, kradzieże samochodów, ofiary porachunków gangów… Jednak wszystkie te wydarzenia łączyły cechy szczególne. Brak jakichkolwiek śladów pozwalających na wyśledzenie sprawcy oraz szczątkowy materiał genetyczny.
 
Bardzo drobiazgowe badania DNA dostarczały kolejno dodatkowych informacji, ustalono niezbicie, że sprawcą jest biała kobieta w wieku około 60 lat (naturalnie po uwzględnieniu różnicy czasu, jaki upłynął od pierwszego morderstwa w 1993 roku). Wszystkie kolejne próbki materiału genetycznego pasowały jak ulał do wzorca, niestety zawsze były na tyle niekompletne, że nie pozwalały na przeprowadzenie wyszukiwania w ogólnodostępnej kryminalnej oraz medycznej bazie danych DNA obywateli Niemiec.

Przedostające się do mediów informacje pozwoliły szybko na powstanie swoistej legendy o „duchu z Heilbronn” (o tym, skąd wzięła się nazwa tego starego i skądinąd uroczego niemieckiego miasta będzie nieco niżej), czyli o nieuchwytnej królowej zbrodni, która nie pogardzi zarówno włamaniem do pokoju hotelowego i kradzieżą darmowego zestawu kosmetyków, obrabowaniem pary jubilerów, czy też napadnięciem w pojedynkę w środku nocy na grupę uzbrojonych po zęby członków gangu i wymordowaniem ich co do jednego, a która nigdy nie pozostawia po sobie żadnych śladów pozwalających na jej zidentyfikowanie pomimo 10-letniej „kariery” przestępczej.

Nieco ospale toczące się śledztwo w sprawie „ducha” nabrało rozpędu 25 kwietnia 2007 roku, kiedy to do dwójki policjantów siedzących w radiowozie na parkingu w centrum Heilbronn ktoś otworzył znienacka ogień z broni palnej. 22-letnia policjantka, Michele Kiesewetter zginęła na miejscu od postrzału w głowę, towarzyszący jej na służbie 24-letni funkcjonariusz został ciężko ranny i spędził trzy tygodnie w stanie śpiączki.
 
Zamordowanie policjantki na służbie spowodowało zaangażowanie w śledztwo olbrzymiej rzeszy policjantów, śledczych oraz specjalistów z różnych dziedzin.
 

1024px-Hn-gedenktafel-theresienwiese.jpg

Tablica upamiętniająca zamordowaną policjantkę (źródło: Wikipedia)

 
Niestety na próżno. „Duch z Heilbronn” w pełni zapracował na swoją legendę, ponieważ jak zwykle nie odnaleziono niczego, co można byłoby wykorzystać jako punkt zaczepienia. W radiowozie, do którego strzelano odkryto szczątkowe ślady DNA, a także łuski z pistoletów Tokariew TT oraz polskiego VISa wz. 35, których badanie nie naprowadziło jednak śledczych na jakikolwiek trop. Pomoc austriackich specjalistów z dziedziny badania DNA pozwoliła stwierdzić także, że „duch z Heilbronn” oprócz bycia białą kobietą najprawdopodobniej pochodzi także z Europy Wschodniej, co pasowało przy okazji do wykorzystywanych przez mordercę broni (produkcji rosyjskiej oraz polskiej).
 

Radom_(6825677274).jpg

Polski pistolet VIS wz. 35

 
Tymczasem „duch z Heilbronn” poczynał sobie w najlepsze, bowiem w lutym 2008 z rzeki płynącej przez Heppenheim wydobyto wrak samochodu, w którym znajdowały się ciała trzech gruzińskich gangsterów. Dwóch z nich zostało zastrzelonych z bliskiej odległości, natomiast trzeciego uduszono. Kolejne ofiary znajdowano w odstępach kilku, bądź kilkunastu tygodniu.

W październiku 2008 roku sprawa zaczęła stawać się dość głośna, a mieszkańcy Heilbronn zaczęli odczuwać co najmniej niepokój, jako że pewnego październikowego poranka znaleziono zwłoki 43-letniej pielęgniarki z miejscowego szpitala, leżącej obok swojego samochodu. Łupem „ducha z Heilbronn” padło kilkaset euro, nie omieszkał on naturalnie zostawić swojego DNA na miejscu zbrodni, jak w każdym z opisywanych powyżej przypadków.

Bezsilne niemieckie władze opublikowały oficjalny komunikat oferując nagrodę w wysokości 300.000 euro za pomoc w ujęciu „ducha z Heilbronn”.
 

pexels-photo-259249.jpeg

 
Jednak prawdziwym przełomem w zakrojonym na cały kraj śledztwie okazało się dopasowanie w marcu 2009 roku DNA „ducha z Heilbronn” do wzorca pochodzącego od konkretnej osoby. Okazało się także, że wcześniejsze wnioski były najzupełniej prawidłowe. „Duchem z Heilbronn” okazała się biała kobieta w wieku powyżej 60 lat, pochodząca z Europy Wschodniej. O jakiejkolwiek pomyłce nie mogło być mowy, gdyż sama poddała się badaniom DNA dostarczając ogromnej ilości materiału do porównań….

… z uwagi na dopiero co wprowadzone przepisy nakazujące poddanie się między innymi badaniom DNA wszystkim pracownikom przedsiębiorstw dostarczającym wszelki sprzęt laboratoryjny wykorzystywany przez niemiecką policję. Kobieta, której DNA pasowało idealnie do próbek „ducha z Heilbronn” pracowała od kilkunastu lat w firmie dostarczającej sterylne waciki, których niemieccy śledczy używali do pobierania próbek materiału genetycznego na miejscu zbrodni. Jak pokazała praktyka, nie były one jednak aż tak w pełni sterylne…

Ale na tym jeszcze nie koniec historii, pozostają jeszcze dwa krótkie zagadnienia do doprecyzowania. Po pierwsze, skupienie się na poszukiwaniach „ducha z Heilbronn” uniemożliwiło wykrycie rzeczywistych sprawców naprawdę ogromnej liczby (przekraczającej 100) przestępstw przypisywanych białej kobiecie z Europy Wschodniej. Po drugie efektem rozwiązania zagadki „ducha z Heilbronn” było wprowadzenie w 2016 roku specjalnego standardu ISO 18385, którego przeznaczeniem jest zminimalizowanie ryzyka zakażenia ludzkim DNA produktów stosowanych do zbierania, przechowywania i analizy materiału biologicznego do celów sądowych.

Autor: D.K., opracowano dla serwisu paranormalne.pl. Wyrażam zgodę na powielanie artykułu w innych serwisach internetowych wyłącznie po zaopatrzeniu w przypis zgodny z poniższym wzorem:



Dołączona grafika
Artykuł powstał dla serwisu dla paranormalne.pl, autor: D.K.



 

Sens zycia

$
0
0

„Jaki jest sens mojego życia?” albo „Dlaczego tu jestem?” – oto 2 pytania do Boga. Pomimo, że dotykają one tego samego problemu życia na ziemi, to jednak odpowiedzi będą różne. Odpowiedzi na pierwsze pytanie będziemy szukać rozważając powody naszego istnienia, naszą przeszłość i jej początek; na drugie natomiast w przyszłości, biorąc pod uwagę cel naszego życia.
Pochodzenie życia jest niewiadome. Można ten problem potraktować w dwóch płaszczyznach: kreacjonistycznej i naturalistycznej. W pierwszej zakłada się, że życie ludzkie zostało stworzone przez wyższą inteligencję (Bóg) i podlega pewnemu planowi, zaś druga twierdzi, że jest ono częścią naturalnego ale przypadkowego procesu w przyrodzie. Istnieją też teorie, próbujące połączyć te dwa poglądy. Pogląd naturalistyczny zakłada, że życie ludzkie pojawiło się na ziemi jakieś 600000 lat temu poprzez ewolucję innych gatunków człekopodobnych, konkretnie małp. Czy już wtedy miało ono jakiś sens? Bo jeżeli jesteśmy małą, nic nie znaczącą cząstką we wszechświecie, a tak należy to widzieć z punktu widzenia naturalizmu, to nasze życie też jest nic nie znaczącym aspektem wszechświata. Wydaje się, że i cel życia jest, w porównaniu z kosmosem, bez znaczenia. Jeżeli naturaliści mają rację, to życie nie ma żadnego sensu, jest przypadkowym wytworem natury i przypadkowo się kiedyś skończy.
W odróżnieniu od ateistów czy materialistów, większość ludzi wierzy jednak w siłę nadprzyrodzoną, która miała cel w stworzeniu człowieka. Rozważmy tą tezę. Stwórca życia, w różnych religiach różnie nazywany, zanim stworzył człowieka, musiał wiedzieć – po co? Teolodzy i ludzie wierzący będą twierdzić, że gdyby nie było Boga, to życie ludzkie nie miałoby sensu, albo, że życie ludzkie ma sens, bo Bóg je stworzył. To znaczy, że Bóg wcześniej wiedział, po co nas stworzył. No dobrze, ale my tego nie wiemy. Nikt nie jest w stanie udowodnić na podstawie tekstów czy to z Biblii, czy z Tory czy z Koranu, czy z innych pism, po co Bóg nas stworzył. Można jedynie domniemywać, jakie zadania dla ludzi na ziemi przygotował, ale to nie wyjaśnia kwestii naszego sensu życia. Np. często się mówi, że jesteśmy na ziemi po to, żeby wypełniać wolę naszego stwórcy. No tak, wtedy dla Boga nasze życie ma sens, ale czy dla nas? Wtedy bylibyśmy tylko obiektami, wypełniającymi nakazy naszego władcy, z wszystkimi cierpieniami, jakie życie niesie. To niezbyt pocieszająca wizja. A więc musimy poszukać odpowiedzi gdzie indziej.
W Biblii jest np. powiedziane, że Jezus przybył, żebyśmy mieli życie i je spełnili, inaczej mówiąc mieli spełnione życie. Ta wypowiedź Jezusa przybliża nas o krok do odpowiedzi. A jak mamy żyć, żeby się spełnić? Biblia np. dostarcza mnóstwo podpowiedzi. Każdy chrześcijanin powinien żyć wg jej przykazań i tyle. Mamy wierzyć, że Bóg ma swój cel, my go wprawdzie nie znamy, ale to nas nie zwalnia, żeby nie wierzyć. Na tym etapie rozumowania mamy takie same pojęcie o sensie życia jak każdy ateista, tzn. żadne.
Podsumujmy: Bóg, o którego istnieniu nic nie wiemy, ma pewien plan, którego my nie znamy, a więc życie po śmierci, na co nie mamy żadnych dowodów. Poza tym musimy zaufać, że chodzi o plan, który nam się spodoba.
Transcendentalna analiza sensu istnienia życia prowadzi nas do kilku rozwiązań. Zobaczymy czy któreś będzie zadowalające.
I. Jeżeli Bóg istnieje, lecz nie ma życia po śmierci to znaczy, że Jego istnienie nie ma znaczenia dla sensu naszego życia, a zresztą wszystkie religie opierają istnienie Boga = Siły Wyższej na zależności życia po śmierci;
II. Jeżeli Bóg istnieje a jednocześnie jest życie po śmierci, wtedy możemy tylko mieć nadzieję, że w odpowiednim czasie Bóg wyjaśni nam po co nas stworzył; jeżeli Mu zaufamy, to zrezygnujemy jednocześnie z poszukiwania sensu życia gdzie indziej, być może w jedynym życiu jakie mamy;
III. A co jeżeli nie ma Boga, ale za to życie po śmierci? O ile nie ma tu zaprzeczenia (no bo niby jak miałoby funkcjonować życie po tamtej stronie bez Boga) to i tak nie przybliża nas ta teza do wytłumaczenia czy życie ma sens, bo ani jednego ani drugiego nie wiemy, więc znów możemy sobie podać dłonie z ateistą.

Sama idea życia po śmierci opiera się wyłącznie na wierze, dowodów na to nie ma, są jedynie relacje osób, które przeżyły śmierć kliniczną. I nawet bardzo przekonywujące argumenty i wypowiedzi nie byłyby brane pod uwagę przez żaden sąd, dopóki nie byłoby dowodów opartych na faktach. Na podstawie dotychczasowych badań i wiedzy, człowiek jest istotą żywą ale podlegającą procesowi starzenia i ostatecznie śmierci. Jeżeli nasza dusza opuści ciało i przedostanie się na drugą stronę to co ją tam czeka? Wierząc, że dusza jest cząstką czy odbiciem naszego ciała materialnego, zastanówmy się, co by tam robiła. Bo przecież człowiek jest istotą z ciała, posiada emocje, seksualność, rozmawia, komunikuje się z innymi ludźmi i istotami żywymi itd. Życie jako dusza będzie zupełnie inną egzystencją i w żadnym wypadku nie będzie przedłużeniem naszego życia na ziemi. Coś z nas pozostanie, przeżyje, ale nie wiemy dokładnie co i czy to w ogóle będziemy to jeszcze my. Jeżeli natomiast życie po śmierci będzie tylko przedłużeniem naszego życia na ziemi, to znowu oznacza, że dalej będziemy się borykać z chorobami, procesem starzenia i w końcu z ponowną śmiercią. Nawet jeżeli by tak nie było i żylibyśmy szczęśliwie dalej tym drugim życiem, które zostało nam dane, to znów pojawia się pytanie: A jaki jest sens tego drugiego życia?
W pewnej sztuce Karola Capka pewna kobieta żyje już 342 lata, dzięki serum nieśmiertelności. Ale pewnego dnia postanawia odstawić serum, ponieważ zauważa, że ta długowieczność jest dla niej klątwą. Założenie, że wieczne życie nada mu sens, jest mylne. Byt musi być skończony w czasie, aby posiąść sens, a to znaczy, że życie ludzkie ma tylko sens, jeżeli kiedyś się zakończy.
Ta teza nie jest, co prawda budująca dla nas, ale prawdziwa. Nie mamy szukać sensu życia w mistyce, bo tam go nie odnajdziemy, jak wyżej wskazałem. Musimy szukać go tu, na ziemi, w życiu które mamy tu i teraz. A gdzie go szukać? To temat do dalszych rozważań nad sensem życia.

Himuro

$
0
0
Był czas, kiedy interesowałem się grami typu Survival Horror, ale nie było to jakieś wielkie zainteresowanie. Po prostu była moda na takie gry, a ja, zatwardziały gracz musiałem to mieć. Oczywiście, ten artykuł nie będzie traktował o grach, ale musiałem o nich wspomnieć, tytułem wprowadzenia.
 
  Poza graniem, interesowałem się lokacjami, budynkami w których toczyła się akcja, a które miały swoje odpowiedniki w rzeczywistości, zwanej przez graczy "realem". Nie jest to wcale takie dziwne, ponieważ często gry pochłaniały długie godziny spędzone przed komputerem, a znajomość lokacji bywała na wagę życia prowadzonej postaci. W raczkującym internecie zdobycie wiedzy tego typu, czasem graniczyło z cudem, a grzebanie w bibliotece mijało się z celem. Czasem jednak, pewne elementy gier zapadają głęboko w pamięć i po latach można dowiedzieć się czegoś, o czym nie miało się pojęcia.
 
Kiedyś trafiłem na dość subiektywny ranking 100 najbardziej nawiedzonych miejsc na świecie. Ku swojemu zdumieniu, znalazłem tam na 76 miejscu obiekt, który był mi znany, ale nie wiedziałem skąd. Była to legendarna dziś rezydencja, użyta w serii gier Fatal Frame, jednej z najpopularniejszej Japońskiej serii Survival Horror. Jaka jest historia tej rezydencji i skąd wzięła się jej otoczka tajemniczości.
 
                                                         

 Dołączona grafika

                                                           fot/google
 
Gra nie ma zawiłej fabuły i jak większość gier tego typu zaczyna się dość niewinnie. Pewnej sierpniowej nocy 1986 r. młoda studentka, Miku Hinasaki, przychodzi do starej posiadłości rodziny Himuro (Himuro Mansion), aby odnaleźć swojego zaginionego brata. Jej brat Mafuyu udał się tam w poszukiwaniu wcześniej zaginionego przyjaciela i mistrza: pisarza Junsei Takamine oraz jego pomocników Koji Ogata i Tomoe Hirasaka.  
 
Wyposażona jedynie w latarkę Miku wchodzi do posiadłości, której historia pełna jest krwawych morderstw, klątw i przerażających rytuałów. Później udaje jej się odnaleźć stary aparat (camera obscura), który kiedyś należał do jej matki. Okazuje się on posiadać silną moc egzorcystyczną.
 
Podstawą do stworzenia gry miały być fakty i legendy związane z posiadłością rodziny Himuro w Japonii. Z miejscem tym łączy się różne historie o makabrycznej śmierci w tej rodzinie i osobach z nią związanych. Sam producent gry, Makoto Shibata, podaje, że grę bazowano na dwóch Japońskich legendach i historiach o duchach. Graczom pozostaje się tylko domyślać dlaczego umieszczono dopisek "oparte na faktach".
 
                                                           

 Dołączona grafika

                                                             fot/google
 
Otóż wedle Japońskiej legendy 80 lat temu, w lasach pod Toyko rodzina Himuro w swojej rezydencji przeprowadziła rytuał mający na celu, zapieczętowanie złej Ziemskiej energii w specjalnym miejscu, w podziemiach rezydencji. Powiedzielibyście kolejna miejska legenda, prawda? Cała rodzina Himuro została znaleziona martwa całkowicie „Rozsmarowana” po terenie swojej rezydencji. Podobno po dziś dzień, duchy rodziny oraz demony które uwolnili przy pomocy swojego rytuału, mają krążyć.
 
Niektórzy sądzą również, że w podziemiach rezydencji istnieje „Portal do świata duchów” Niezależnie, jak niedorzecznie potrafi to brzmieć, są ludzie którzy zdają się poważnie wierzyć w te doniesienia. Co zaś się tyczy fabuły z gier Fatal Frame, toczących się w samej Himuro Mansion, pomimo tego, iż napisałem "oparte na faktach", uważam, że jest to swoisty skok na kasę, marketing, dryfujący na półprawdach. 
 
Nie pomaga też fakt, że żadne z doniesień prasowych tamtych czasów, nie wspomina o tragedii w rezydencji, więc prawdopodobne jest, że ta historia nie miała w ogóle miejsca. Chociaż wydaje się, że miejscowi bardzo wierzą w tą legendę i zostanie ona wiecznie żywa w sercach Japończyków.
 
W wielu grach trafiamy na istniejące w rzeczywistości budowle i miejsca, co ma miejsce choćby w legendarnym S.T.A.L.K.E.R.'ze, gdzie teren Czarnobyla czy Prypeci oddano ze szczegółami.
Rezydencja Himuro co jakiś czas wzbudza zainteresowanie, ale trudno jest znaleźć coś więcej na ten temat. Większość to tylko domysły.
 
Artykuł własny. Prawo do rozpowszechniania po uzyskaniu zezwolenia.
Autor:Staniq

Lek na raka?

$
0
0
Ten temat powraca co chwila - media donoszą triumfalnie że oto odkryto lek na raka, a potem zwykle okazuje się, że to tylko substancja która która poprawia jakieś parametry w komórkach nowotworowych umieszczonych w szklanej próbówce. A potem człowiek zastanawia się, czemu jeszcze nie znaleźli jednego leku na raka, skoro znaleźli lek na ból głowy, szkorbut czy rzeżączkę?
 
Dołączona grafika
 
Rak czy raki?
Generalnie rzecz biorąc nie ma jednego raka, jako wspólnej jednostki chorobowej. Jest raczej grupa chorób nowotworowych, mających pewne wspólne cechy, ale różniących się między sobą zależnie od typu. Cechą wspólną jest niekontrolowany wzrost i podział komórek guza, często bez dalszego różnicowania do formy właściwej danej tkance i niewrażliwość na naturalne procesy kontroli i celowej śmierci. W efekcie formuje się skupisko komórek o nieprawidłowym rozwoju, które rozrasta się uciskając na okoliczne tkanki, przejmując z organizmu składniki odżywcze, wywołując dotkliwe bóle i ogólnie wyniszczając organizm. Najczęściej przyczyną śmierci osób z zaawansowaną chorobą są infekcje związane ze spadkiem odporności, bardziej bezpośrednie przyczyny to wylewy ze zniszczonych naciekami naczyń, zakrzepica oraz ustanie czynności zaatakowanego narządu.
 
Nowotwory mimo wspólnych cech znacznie różnią się w zależności od tego z jakim konkretnie typem mamy do czynienia. Nowotwór zaczyna się od komórek określonego rodzaju i każdy osobny rodzaj tkanki może się w niego zamienić, w związku z czym jeden organ może być zaatakowany przez wiele różnych typów.
Na przykład trzustka - istnieje rak trzustki wywodzący się z komórek nie wydzielających hormonów, insuliniak to nowotwór wydzielający insulinę, wywodzący się z z komórek B z wysepek Langerhansa które są częściami trzustki wydzielającymi hormony; VIP-oma to nowotwór pochodzący z komórek nerwowych wydzielający pewien peptyd; glukagonoma to nowotwór pochodzący od komórek A wydzielający glukagon; wyspiak nieczynny wywodzi się z komórek wysepek Langerhansa ale nie wydzielających hormonów; onkocytoma wywodzi się z komórek nabłonka płaskiego pokrywających między innymi przewód trzustkowy...
 
Przyczyną nowotworzenia są najczęściej mutacje w DNA, powodujące wyłączenie niektórych mechanizmów regulacyjnych. Z kolei przyczyny powstania tychże mutacji są bardzo różnorodne. Wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, takie jak benzopiren utleniają się w organizmie do epoksydów i chinonów, tworzących addukty z DNA komórki i powodujących uszkodzenie nici lub błędne odczytanie kodu; metale ciężkie generują wolne rodniki, które uszkadzają kwasy nukleinowe. Przewlekłe stany zapalne sprzyjają mutacjom w komórkach, wirusy mogą wbudować niektóre swoje geny do DNA gospodarza, wreszcie zdarzają się spontaniczne mutacje, często dziedziczne, przy których ryzyko nowotworzenia wzrasta (słynna mutacja BRCA1 z powodu której Angelina Jolie wolała usunąć piersi, niż umrzeć na ich raka tak jak matka i ciotka).
Nie zawsze jest ściśle określone, że dany typ nowotworu powoduje określona mutacja. Zmutowany może być określony gen lub fragment chromosomu, ale na różne sposoby, za sprawą różnego typu mutacji, co czasem na wpływ na rokowania.
Jak więc widać, nie ma nawet jednego czynnika winnego chorobie.
Dołączona grafika
 
Lek czy leki?
Nowotwory atakujące jeden organ ale wywodzące się z różnych komórek mogą znacznie różnić się złośliwością, śmiertelnością i wrażliwością na leczenie. Ze względu na różnią charakterystykę wzrostu i w pewnym stopniu metabolizm lek dobrze działający na jeden typ niekoniecznie działa na inny. W efekcie jeden lek działający na wszystkie raki nie powstanie. Raczej mamy nadzieję na leki działające na najgroźniejsze typy, z wysokim poziomem wyleczalności, najlepiej jeśli jeden lek będzie nadawał się do leczenia kilku nowotworów.
 
Pewne typy nowotworów są na chemioterapię bardzo odporne, inne natomiast bardzo wrażliwe. Szczególnym przypadkiem jest chłoniak Burkitta, rzadki nowotwór ograniczony właściwie tylko do pewnego rejonu endemicznego w Afryce, szybko osiągający duże rozmiary. Wcześnie rozpoznany jest wyleczalny w 90%. Jest na tyle wrażliwy na chemioterapeutyki, że często w trakcie leczenia pojawia się groźne powikłanie "zespół rozpadu guza" związane z pojawieniem się martwicy w dużej objętości. Obumarłe komórki nowotworowe wydzielają wtedy duże ilości potasu i kwasu moczowego, które powodują groźne powikłania i mogą być przyczyną śmierci.
Na chemioterapię wybitnie wrażliwy jest też kosmówczak (do 95% wyleczeń) i nasieniak (od 99% w pierwszym stadium do 72% w najgorszym przypadku wielu masywnych przerzutów). Są też jednak typy które tak słabo reagują na chemię, że leczy się je wyłącznie innymi metodami.
 
Różne cytostatyki działają w różny sposób. Najszersze zastosowanie mają substancje hamujące podziały komórkowe. Ponieważ w guzie nowotworowym komórki dzielą się wyjątkowo szybko, substancja wprowadzona do organizmu działa przede wszystkim na guza, hamując jego wzrost. Nie mogące dzielić się komórki rosną i stają się podatne na obumarcie. Tutaj używane są głównie cicplatyna, palitaksel i winkablastyna (dwa ostatnie są alkaloidami z roślin).
Inne wiążą się z nowotworowym DNA hamując jego replikację, tutaj używa się głównie doksorubicyny. Hydroksykarbamid (najprostszy związek używany w terapii) hamuje syntezę DNA. Imatynina zatrzymuje działanie kinaz tyrozynowych, co hamuje procesy podziału komórki.
 
Istnieją też leki specyficzne, oparte o metabolizm danego rodzaju nowotworu. Przykładowo w przypadku większości białaczek komórki białaczkowe nie mogą same wytwarzać aminokwasu asparaginy, żyją dzięki wolnej asparaginie we krwi. Dla zahamowania ich metabolizmu choremu podaje się więc enzym asparaginazę, który rozkłada wolną asparaginę we krwi, przez co komórki białaczkowe pozbawione zostają niezbędnego składnika.
Mitotan, będący analogiem DDT, bardzo selektywnie kumuluje się w warstwie siatkowej kory nadnerczy i tam działa toksycznie na mitochondia, dlatego jest używany do leczenia raka nadnerczy. Dla zwiększenia szans zwykle stosuje się kuracje wielolekowe.
 
Niestety wiele cytostatyków działa toksycznie także na komórki zdrowe, zwłaszcza tam gdzie następują ich szybkie podziały, a więc w cebulkach włosów, nabłonku jelit i szpiku, generując całą gamę ciężkich objawów ubocznych. Próbuje się to na różne sposoby omijać, na przykład podając substancję w formie proleku. Fluorouracyl, podawany dożylnie cytostatyk o szerokim zastosowaniu wywołuje niestety silne wymioty; opracowano więc kapecytabinę, która może być zażywana w tabletkach i która w organizmie jest stopniowo metabolizowana do właściwego związku. Ostatni etap metabolizmu wymaga działania enzymu, który osiąga wysokie stężenie w komórkach wielu typów nowotworów, stąd działanie substancji czynnej jest bardzo ograniczone.
Dołączona grafika
 
Podsumowując
Nie ma jednego raka; jest wiele typów nowotworów, różniących się typem tkanki z której powstały, o różnym metabolizmie, wrażliwości i charakterystyce wzrostu. Nowotwory te różnią się też odpornością na leczenie. Nie sposób znaleźć jeden lek który będzie równie skutecznie działał na wszystkie. Powinno się natomiast wyszukać taki, który będzie bardzo skuteczny w leczeniu niektórych popularnych i groźnych typów.

BAALBEK - ogromna konstrukcja z Bliskiego Wschodu

$
0
0

Baalbek, "miejsce Pana Doliny", starożytni Grecy i Rzymianie nazywali je Heliopolis, miasto boga Słońca (Heliosa). Przed nimi Fenicjanie w swych opowieściach o bogach nazywali je "twierdzą Safon", terminem, który znaczył zarówno północny, jak i sekretny; było to miejsce, gdzie bóg Baal (co znaczyło "pan") miał tajemną kryjówkę. Biblia znała to miejsce jako Bet-Szemesz, "Dom Szamasza", boga Słońca. A krój sumeryjski, który tam dotarł przed nimi wszystkimi, Gilgamesz, zwał je po prostu miejscem lądowania, bo tym właśnie było.

 

Gilgamesz był piątym królem dynastii wyznaczonej przez bogów na władców lub arcykapłanów (lub pełniących obie te funkcje) sumeryjskiego miasta Uruk, królewskiej stolicy znanej w Biblii jako Erech. Podobnie jak założyciel dynastii, Meskiaggaszeir, Gilgamesz był półbogiem. Lecz w odróżnieniu od swych przodków, którzy mieli boga za ojca - to matka Gilgamesz była boginią; nosiła imię Ninsun. Co znamienne, jego rodzicielka (ojcem był arcykapłan Uruk) była boginią, Gilgamesz nie uważano więc po prostu za półboga - uznawano że cechę boskości posiada w proporcji dwóch trzecich. Kiedy dojrzał i zaczął rozważać kwestie życia i śmierci, zwrócił się do matki i swojego boskiego opiekuna, Utu/Szamasza, z pytaniem, dlaczego nie może uniknąć śmierci, skoro jest w dwóch trzecich, nie tylko w połowie bogiem? Odpowiedź brzmiała, że bogowie, stwarzając człowieka, obdarzyli go wiedzą, lecz nie dali mu życia wiecznego.

Kiedy Gilgamesz stał się świadkiem lądowania niebańskiego obiektu w Uruk, zostało to przyjęte jako znak z nieba, wskazując, że przed Gilgameszem należy otworzyć sposobność poszukiwania nieśmiertelności. Powiedziano mu, że musi udać się na miejsce lądowania i wznieść do nieba. Wówczas dotrze do siedziby bogów. Saga o pierwszej udokumentowanej próbie znalezienia nieśmiertelności znana jest jako Epos o Gilgameszu, pierwotnie napisany po sumeryjsku pamiętnik samego króla, przetłumaczony później na akadyjski i inne starożytne języki, a zachowany najlepiej w akadyjskiej formie językowej, spisany na dwunastu glinianych tabliczkach, Opisuje on nie jedną, lecz dwie podróże w poszukiwaniu; pierwsza (która skończyła się fiaskiem) miała na celu miejsce lądowania na Cedrowej Górze - na Bliskim Wschodzie jedyny teren, którego opis pasuje do słynnego lasu cedrów w Libanie.

Do "tajemnego miejsca bogów" w Cedrowym Lesie, powiedziano Gilgameszowi, można się dostać tylko sekretnym tunelem, którego wejście strzeżone jest przez srogiego, buchającego ogniem mechanicznego potwora. Nadto dojście komplikował mający w tym lesie swą siedzibę niebiański byk, święte zwierzę boga Enlila. Troszcząca się o bezpieczeństwo syna, Ninsun nakłoniła androida zwanego Enkidu, aby ochraniał Gilgamesz podczas tej wyprawy. Zmęczeni i oniemiali z wrażenia Gilgamesz i Enkidu, położyli się na spoczynek. W nocy Gilgamesz miał kilka snów i był budzony przez kogoś przechodzącego w pobliżu. Nie był pewien, czy był to bóg. W końcu zbudził go "oślepiający blask". To, co zobaczył, było "z gruntu straszliwe":
 

"Niebo wstrząsnęło, ziemia zagrzmiała,
Chociaż świt wstawał, zapadły ciemności,
Błyskawica rozdarła przestwór, strzelił płomień,
Chmury spuchł i lunęło śmiercią!
Potem jasność znikła, ogień wygasł,
A wszystko, co spadło, obróciło się w popiół".


Te słowa eposu sprzed tysięcy lat opisują Gilgamesza będącego świadkiem sceny, jaką ja i my wszyscy widzieliśmy nieraz na ekranach telewizorów: wystrzelenie rakiety kosmicznej albo wahadłowca przez NASA. A przerażający widok był dla Gilgamesza potwierdzeniem, że przybył na miejsce lądowania, gdzie mógł przyłączyć się do bogów podróżujących do swej niebiańskiej siedziby. Obrazek na fenickiej monecie, ukazujący świątynię Baala z podobnym do rakiety obiektem, umieszczonym w świątynnej strefie ochronnej, uzmysłowił mi, że Baalbek w Libanie było tym samym miejscem lądowania, do którego dążył Gilgamesz.
 


1.jpg

2.jpg


Pierwszym co rzuca się w oczy w ruinach w Baalbek to sześć imponujących, wciąż stojących kolumn świątyni Jowisza. Widzimy tam ponadto szczątki świątyń zbudowanych przez Rzymian ku czci i dla odprawiania kultu czworga swych bóstw. Największa z nich poświęcona była właśnie Jowiszowi (zwanego przez Greków Zeusem). Pod względem rozmiaru Partenon w Atenach wydaje się przy niej mały. Wspomniane kolumny są wyższe od olbrzymich kolumn świątyni Amona w Karnaku w Egipcie. Co więcej, rozmiarem i majestatem obiekt ten prześciga świątynie Jowisza zbudowane w Rzymie czy gdziekolwiek indziej w Cesarstwie Rzymskim. Poza nią Rzymianie wznieśli tam jeszcze trzy świątynie, mniejsze, lecz nie mniej imponujące - Wenus, Merkurego i (być może) Bachusa.

Rzymianie przystąpili do budowy w I wieku p.n.e., kiedy Rzym zaczął zajmować kraje na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Ale dlaczego Rzymianie wznieśli swoją największą świątynię Jowisza nie w Rzymie, lecz właśnie tu? Co ich skłaniało przez ponad 400 lat do rozbudowy tego kompleksu z wielkim nakładem pracy i kosztów i dlaczego miejsce to uważano za święte i otaczano czcią? Jedynym możliwym wyjaśnieniem jest przypuszczenie, iż Rzymianie czcili to miejsce, ponieważ przed nimi robili tak Grecy, którzy uważali je za bliźniaczy odpowiednik egipskiego Heliopolis - miasta nazwanego przez Egipcjan Junu (w Bibli „On”).

Nie jest natomiast pewne, czy greckie sanktuaria stały tam rzeczywiście, bo Rzymianie usunęli dawniejsze budynki kultowe, żeby zrobić miejsce dla własnych. Ci, którzy nastąpili po Rzymianach - Bizantyńczycy, muzułmanie, krzyżowcy - również robili wszystko, co w ich mocy, aby swymi kościołami czy meczetami zastąpić wcześniejszą zabudowę sakralną, starając się zetrzeć z powierzchni ziemi świątynie poprzednie. Ale nic, co robiono na szczycie wielkiej kamiennej platformy, na której te świątynie stały, nie mogło zniszczyć samej platformy z masywnymi, podtrzymującymi ją blokami kamiennymi i labiryntem wybudowanych pod nią konstrukcji. Najbardziej wytrzymały okazał się narożnik północno-zachodni, gdzie w murach oporowych, jak widać to z zewnątrz, tkwią bloki kamienne niewiarygodnej wielkości, dokładnie przycięte i umieszczone, włącznie z trzema kolosalnymi, największymi na świecie, kamiennymi blokami, słynnym TRILITHONEM.

Baalbek leży na zachodnim stoku łańcucha górskiego Antyliban, który na zachodzie oddzielony jest od gór Liban doliną czy rowem tektonicznym Bekaa (stąd nazwa Ba'al-Bek, "miejsce pana rowu/doliny"). Właściwa świątynia Jowisza zajmuje zachodni kraniec szeregu imponujących budowli. Zabudowa ta zaczyna się we wschodnim końcu kompleksu świątynnego monumentalnymi schodami, które prowadzą do sekcji wejściowej, prostokątnej w kształcie, zwanej propylejami; miała ona dwie wieże połączone kolumnadą. Dalej wchodziło się na sześciokątny podwórzec, otoczony mniejszymi budowlami, który wiedzie na wielki kwadratowy dziedziniec z ołtarzami, kolumnami, bocznymi kaplicami i innymi budowlami funkcyjnymi. Wszystko to ostatecznie prowadziło do wielkiej, ogółem biorą ponad 300 metrowej świątyni samego Jowisza. Obecnie pozostałości czy ruiny w strefie dziedzińca są szczątkami bazyliki Teodozjusza, zbudowanej przez Bizantyńczyków, którzy przekształcili dziedziniec w kościół.
 


3.jpg

4.jpg

5.jpg


Każdy z bloków kamiennych, które składają się na trilithon, waży ponad 1100 ton, a nie leżą one bezpośrednio na ziemi, lecz na innych, wielkich, choć już mniejszych ukośnie przyciętych płytach, ważących tylko po 500 ton (dla porównania, bloki kamienne piramidy w Gizie ważą średnio po 2,5 tony.) Nawet teraz nie ma maszyny zrobionej ludzką ręką, która mogłaby podnieść ludzkie ciężary. A jednak w starożytności ktoś - "olbrzymy", według miejscowej tradycji - nie tylko podniósł i logicznie rozmieścił te kolosalne kamienne bloki, lecz także przetransportował je z kamieniołomu, odległego o dobre kilka kilometrów od miejsca budowy.

Jest to niezaprzeczalnym faktem, bo kamieniołom został zlokalizowany, a w nim znaleziono jeden z kolosalnych ciosów kamiennych, którego nie wyłamano do końca i wciąż leży częściowo połączony z rodzimą skałą. Jego rozmiar przewyższa wymiary bloków trilithonu. Trilithon i pozostałe kolosalne kamienne bloki w zachodnim murze są dopasowane do innych ciosów, szczególnie tam, gdzie mury tworzą kąty; w takich miejscach kąt nie powstawał przez zetknięcie razem dwóch prostopadłych kamieni, lecz stosowano jeden olbrzymi kamień, wycięty i uformowany z pojedynczego bloku w taki sposób, aby utworzył kąt 90 stopni. Wszędzie pierwotne bloki kamienne były olbrzymie, tam gdzie są późniejsze dodatki, bloki są znacznie mniejsze i w porównaniu z pierwotnymi wyglądają żałośnie. Teren, na którym stała świątynia Jowisza, był w istocie sztucznie usypaną strukturą z podpowierzchniowymi przejściami, sklepionymi bramami i innymi przekopanymi otworami.

Cała ta konstrukcja ziemna spoczywała z kolei na kamiennym podłożu leżącym jeszcze głębiej na nieustalonym poziomie. Gigantyczne kamienie ułożone jeden na drugim, bez zaprawy murarskiej, wznoszące się coraz to nowymi pomostami na niewiarygodną wysokość, a wszystko to umieszczone na wielkiej kamiennej platformie. Od samego początku projektowania na Synaju portu kosmicznego, (o czym pisze i udowadnia w swojej książce Zecharia Sitchin - "Schody do nieba") który miał zastąpić lądowisko w Mezopotamii, zmiecione z powierzchni ziemi przez potop, Baalbek zostało włączone do popotopowej ścieżki schodzenia do lądowania Anunnaki. Zrobiono to prowadząc linie od szczytów Araratu przez Baalbek i przedłużając ją do Gizy, gdzie miano zbudować piramidy.

Kluczowym potwierdzeniem tej konkluzji jest fakt, że rów-dolina Bekaa biegnie zgodnie z taką linią od północnego wschodu na południowy zachód. Zarówno Wielka Piramida, jak i drugi punkt (na półwyspie Synaj), które wytyczały ścieżkę schodzenia do lądowania, są równo oddalone od Baalbek, co potwierdza, że miejsce to istniało, gdy tworzono plan, a skoro nowy port kosmiczny był potrzebny dopiero po potopie, Baalbek musiało istnieć przed potopem.

Baalbek leży w miejscu, gdzie według wszystkich dzisiejszych i ostatnio prowadzonych badań zaczęło się "udomowienie" zbóż i innych roślin uprawnych. Według sumeryjskich opowieści o Enlilu i Enki to właśnie oni zaangażowali się w inżynierię genetyczną, aby zapoczątkować uprawy na Świętej Górze, miejscu łatwo dostępnym po potopie. Istnieje przekonanie, że to właśnie na tej wielkiej kamiennej platformie. która przetrwała potop, wszystko ruszyło. Położenie platformy w cedrowym lesie - nigdzie indziej nie ma cedrowego lasu - oraz rozmaite tunele i inne podpowierzchniowe konstrukcje Baalbek odpowiadają opisom Eposu o Gilgameszu, przez co potwierdzają rolę Baalbek jako poszukiwanego przez niego "miejsca lądowania".

Ale obrazek na fenickiej monecie jest dezorientujący, bo ukazuje obiekt podobny do rakiety, ustawiony na platformie i ogrodzony tylko z trzech stron. Do czego zatem służył potężne mury oporowe i dlaczego wciąż je nadbudowywano? Inną kluczową, nową zagadką jest konstatacja, ze główna część świątyni Jowisza, położona na najdalej wysuniętym na zachód końcu serii schodów, dziedzińców, itp., stoi nie na pierwotnym gruncie, lecz na sztucznym podwyższeniu umieszczonym na niższych pomostach; samo zaś podwyższenie było właściwie konstrukcją ziemną - wypełniającą wydrążenie sięgające w dół na nieustaloną głębokość. Czemu to wszystko służyło?
 


6.jpg

7.jpg

8.jpg


Jeśli ogrom konstrukcji wskazywał na to, że rakiety startowały w północno-zachodnim narożniku, dlaczego istniało tam głębokie wydrążenie, otoczone masywnymi murami? W centrum NASA na przylądku Canaveral startują wahadłowce i inne statki kosmiczne. W hangarach przechowuje się statki i napędzające je rakiety; jest tam też gigantyczna ruchoma platforma, jaka transportuje te monstra na wyrzutnie, oraz - same "wyrzutnie". Te ostatnie nie są w istocie "wyrzutniami", lecz wyniosłymi stalowymi konstrukcjami o wielu poziomach. Tam wtacza się rakietę, a one "obejmują" czy zamykają w sobie ją i jej ładunek. Różne poziomy stalowej wieży umożliwiają dostęp do różnych części pojazdu, co do ostatniej chwili pozwala technikom statek obsługiwać, zasilać paliwem oraz wprowadzać techników do ich modułu czy wahadłowca.

Czy zatem platforma w Baalbek może to być wyrzutnia, zbudowana nie ze stali, lecz z masywnych kamieni?! Masywne kamienie, mogły tworzyć ogrodzenie, które otaczało wydrążenie, zagłębienie czy pustą przestrzeń, gdzie stała rakieta przed startem. Mury, otaczające to miejsce, miały wiele poziomów, tak jak współczesne stalowe wieże-wyrzutnie, które muszą umożliwiać serwisowanie całego statku kosmicznego. W Baalbek przybywające statki kosmiczne mogły lądować na wielkiej kamiennej platformie przylegającego do wyrzutni, z drugiej strony obsługiwano też odloty: rakiety podnoszono, transportowano i stawiano na miejscu gotowe do startu - tak samo, jak robiono to z kolosalnymi, wyłamanymi w kamieniołomie blokami! - w obrębie potężnego kamiennego ogrodzenia.

W październiku 2003 roku Chiny wystrzeliły w przestrzeń kosmiczną, astronautę, wysuwając w ten sposób roszczenie do członkostwa w ekskluzywnym klubie kosmicznym, w którego skład wchodzą USA i Rosja. Człon dowodzenia, kapsułę, w której umieszczono na szczycie rakiety astronautę, nazwano Szenzou - oficjalne komunikaty wyjaśniły, że w Chinach to znaczy "boski statek". Nazwa ta przywodzi na myśl taki sam termin używany w starożytności na określenie latających pojazdów bogów.

Następna kwestia to kształt członu dowodzenia, owego: boskiego statku" użytego przez Chińczyków. Był zadziwiająco podobny do kształtu "modułu dowodzenia", w którym anioł Pana ukazał się Abrahamowi na wzgórzu Moria. Ukazane jest to na malowidle znajdującym się w odkopanej synagodze w Dura Europos na terenie dzisiejszej Syrii. Scena ukazuje kamienny ołtarz, drewno, Izaak'a na ołtarzu, Abrahama z nożem ofiarnym w ręku, barana w zaroślach i rękę Boga będącą znakiem boskiej interwencji. W prawym górnym rogu możemy zobaczyć jest anioła Pana, przedstawionego jako antropomorficzna postać stojąca w drzwiach jakiejś owalnej budowli. Nie jest to namiot ani dom (bo wiemy, jak wyglądały siedziby ludzkie w ówczesnych czasach). Czy to malowidło liczące tysiące lat wyobrażało ówczesne pojęcie boskiego wozu - określanego dziś mianem UFO? Nie jest to z pewnością sposób, w jaki tradycyjna żydowska sztuka ludowa wyobraża anioła w biblijnym epizodzie. Tradycyjnie anioł przedstawiany jest jako postać ludzka ze skrzydłami. Tu jednak, na obrazie o 2000 lat bliższym temu wydarzeniu, anioł znajduje się wewnątrz "latającej izby". Przypominało to również ben-ben, niebiańską łódź, w której wielki bóg Egiptu Re przybył na Ziemię. W wykonanym w kamieniu modelu w skali wyraźnie ukazany jest dowódca statku stojący w drzwiach pojazdu czy jego włazie, podobnie jak na obrazie w Dura Europos.

I w końcu zainteresowanie wzbudza sama chińska wyrzutnia. Jak ukazują to opublikowane fotografie, stalowa konstrukcja obejmowała statek kosmiczny tylko z trzech stron czwarta była otwarta na ogromną brukowaną platformę, rozciągającą się w kierunku, skąd transportowano statek kosmiczny do wnętrza stojącej wyobraźni. Czy tak też mogło być w Baalbek?!
 


9.jpg

10.jpg

11.jpg

12.jpg

Gigantyczne pływające bomby, z których istnienia nie zdajemy sobie sprawy.

$
0
0
W dzisiejszej rzeczywistości problem terroryzmu w Europie (ale i na świecie także) zyskał sobie dość sporą uwagę w społeczeństwach większości krajów. I najzupełniej słusznie. Przeciętny obywatel po usłyszeniu tego określenia natychmiast kojarzy go z atakiem na World Trade Center, samobójczymi atakami bombowymi lub przy użyciu broni palnej, rozjeżdżaniu niewinnych ludzi samochodami itp. Temu również trudno się dziwić zważywszy na napływające ze smutną regularnością doniesienia, szczególnie z krajów Europy Zachodniej. Do tego dochodzą popularne w przeszłości porwania lub zestrzelenia samolotów pasażerskich i szereg innych aktów czysto terrorystycznej natury.

Jest jednak jedna dziedzina, której na szczęście jeszcze terroryści nie odkryli. Są to tankowce. Oczywiście przeciętnemu człowiekowi, zatem i Tobie, Wielce Szanowny Czytelniku termin "tankowiec" kojarzy się z niezgrabną, stalową balią pływającą po morzach i oceanach z brzuchem pełnym tłustego świństwa, którym jest ropa naftowa. Po kilku sekundach zastanowienia większość z Was pewnie przypomni sobie jeszcze afery związane z zanieczyszczeniem mórz i wybrzeży wskutek wycieków ropy. Niektórzy starzy wyjadacze znający forum paranormalne.pl od przysłowiowej deski do drugiej przysłowiowej deski zapewne kojarzą także nazwę "Exxon Valdez", czyli zapewne najsławniejszą katastrofę ekologiczną z udziałem tankowca.

Ale jest jeszcze mniej znana kwestia związana z tankowcami.

Zanim przejdziemy do konkretów, pora przedstawić kilka liczb i informacji technicznych. Z przyczyn oczywistych przedstawimy je w maksymalnie uproszczonej i przystępnej formie, więc proszę się nie obawiać.

Otóż tankowiec to w sporym uproszczeniu pływający ogromny zbiornik, do którego przyczepiono dziób (do rozcinania fal) oraz rufę (zawierającą maszyny, śruby, ster oraz mostek). Cała reszta służy do przewożenia ładunków, z reguły ropy naftowej. Wielkość statków jest mocno zróżnicowana, od małych cechujących się nośnością (DWT) rzędu 10.000 ton do prawdziwych gigantów liczących sobie ponad pół miliona ton. Dwie największe kategorie takich statków określane są jako VLCC (Very Large Crude Carrier, 160.000–319.999 DWT) oraz ULCC (Ultra Large Crude Carrier, 320.000–549.999 DWT) i tymi się właśnie zajmiemy nieco bliżej.
 

Dołączona grafika

TI Europe, tankowiec klasy ULCC

 
Najpierw pora szybko omówić z grubsza same tankowce i ogólną ich konstrukcję. Cztery największe supertankowce, czyli TI Africa, TI Asia, TI Europe oraz TI Oceania zajmują czołowe miejsca na liście największych statków świata (liderem jest rodzina kontererowców Maersk Triple E licząca sobie 22 jednostki). Mają od 380 do 400 metrów długości, szerokość 68-70 metrów, ładowność około 510 tysięcy ton. W 2010 roku zezłomowano Monta (znanego także jako Seawise Giant, Knock Nevis i pod kilkoma innymi nazwami), największy statek w historii ludzkości, liczący sobie 480 metrów supertankowiec o nośności 565 tysięcy DWT. Aby uświadomić sobie ich możliwości transportowe, wystarczy proste porównanie: Polska na dobę zużywa około 500 tysięcy baryłek ropy. Jeden supertankowiec klasy ULCC jest w stanie zapewnić zapas ropy naftowej dla naszego kraju na blisko tydzień.
 

Dołączona grafika

Knock Nevis/Seawise Giant/Mont (źródło: Wikipedia, autor: Niels Koch)


Aby zobrazować konstrukcję supertankowca wystarczy wyobrazić sobie pojemnik na jajka. Kilka symetrycznie rozmieszczonych zbiorników w dwóch lub trzech rzędach ciągnących się przez całą długość statku. Dlaczego nie jeden wielki? Cóż, sprawa jest dość prosta. Liczący sobie prawie pół kilometra statek poddawany jest olbrzymim przeciążeniom. Obrazowo mówiąc, gdyby miał on tylko jeden zbiornik, to po jego napełnieniu statek wygiąłby się jak banan. Po opróżnieniu zbiornika nastąpiłoby zjawisko przeciwne. Z tego też powodu proces napełniania zbiorników tankowca jest niezwykle precyzyjny i wymaga olbrzymiej uwagi. Należy bowiem napełniać zbiorniki w odpowiedniej kolejności i w ściśle wyliczonych proporcjach tak, by nie narazić konstrukcji statku na nadmierne obciążenia. To samo tyczy się zresztą opróżniania zbiorników. Do tego dochodzi jeszcze kwestia równoważenia obciążenia balastem (nie będziemy tutaj się wdawać w szczegóły konstrukcji pojedynczego i podwójnego kadłuba, gdyż nie są istotne dla całości zagadnienia).

 

Dołączona grafika

Schemat konstrukcji tankowca, widok z boku (źródło: Wikipedia)

 

Dołączona grafika

Schemat konstrukcji tankowca, widok od dziobu (źródło: Wikipedia)


Krótko mówiąc, przy każdym rozładunku i załadunku kadłub statku poddawany jest niezwykle wysokim naprężeniom ściskającym i rozciągającym. Do tego dochodzi jeszcze skręcanie się kadłuba na falach podczas rejsu. Nie powinno więc nikogo dziwić, że przeciętny okres przydatności tankowca do spożycia wynosi 10 lat, po tym czasie powinien zostać zezłomowany, gdyż mówiąc obrazowo, zaczyna się z reguły rozłazić w szwach.

Wystarczy technikaliów, pora przejść do meritum. Na początku pojawiła się wzmianka o terrorystach. Możecie spytać się, co to ma wspólnego z tankowcami? Przecież podkładanie bomby na statku nie ma sensu, bo jeśli nawet jakimś cudem uda się doprowadzić do jej eksplozji, to sama ropa naftowa pali się dość leniwie, a dziura w kadłubie raczej nie będzie na tyle duża, by spowodować jakieś godne uwagi (zdaniem samego terrorysty) zanieczyszczenie środowiska. Trudno tutaj odmówić racji.

Ale wróćmy do opisu samego tankowca. Największy z nich, Mont miał nośność na poziomie 565 tysięcy DWT i w teorii mógł maksymalnie pomieścić około 500 tysięcy metrów sześciennych ropy naftowej. I choć ropa naftowa sama w sobie nie jest ładunkiem specjalnie niebezpiecznym (pali się, ale niezbyt intensywnie), to jednak kompanie naftowe, armatorzy i ogólnie wszyscy związani z tą branżą starają się nie rozgłaszać wszem i wobec pewnej, dość istotnej w tym wypadku kwestii. Otóż sama ropa naftowa nie jest niebezpieczna, ale jej opary i owszem. Specjaliści z dziedziny fizyki, chemii, bezpieczeństwa itp. opracowali dwa interesujące nas parametry, są to dolna granica wybuchowości (DGW) oraz górna granica wybuchowości (GGW). Pierwszy oznacza minimalne stężenie danej substancji w powietrzu atmosferycznym, w którym może dojść do eksplozji, drugi maksymalne. "Może dojść do eksplozji" to lekkie niedopowiedzenie, bowiem jeśli stężenie tejże substancji mieści się w zakresie pomiędzy DGW, a GGW, to wystarczy dosłownie iskra - nawet wyładowanie statyczne będące efektem elektryzującego się swetra.

W przypadku ropy naftowej DGW wynosi 1,1%, a GGW 7,1% (wartości te odnoszą się do tzw. ropy lekkiej, dla innych frakcji się nieznacznie różnią). Co to oznacza? Otóż ni mniej, ni więcej, a tylko to, że jeśli w zbiorniku tankowca znajdą się opary ropy w stężeniu od 1,1 do 7,1%, to cóż... lepiej przebywać wtedy gdzieś indziej. Zdecydowanie.

Rzecz jasna wszyscy w branży doskonale o tym wiedzą, więc konstrukcja supertankowców jest pełna odpowiednio opracowanych zabezpieczeń mających na celu zminimalizowanie ryzyka eksplozji. I wszystko wydawałoby się pod całkowitą kontrolą, gdyby nie to, że niestety we współczesnym świecie pogoń za zyskiem w wielu przypadkach przesłania zdrowy rozsądek. Załóżmy następujący scenariusz:
  • Nowy, świeżo zwodowany supertankowiec otrzymuje pierwszy ładunek i wyrusza w dziewiczy rejs.
  • Mija pięć lat bezproblemowej eksploatacji.. siedem lat... osiem...
  • W końcu pojawiają się pierwsze oznaki zużycia, wymagany jest gruntowny remont statku. Armator dochodzi do wniosku, że koszty tego przedsięwzięcia są nieopłacalne, statek więc zostaje skreślony ze stanu. Czy trafia na złom? Ależ skąd...
  • ... kupuje go inne przedsiębiorstwo i rejestruje pod tzw. tanią banderą. Liberia, Panama, Belize, Kambodża, Vanuatu... same zalety. Korzystne przepisy podatkowe, mniejsze restrykcje dotyczące kwalifikacji załogi, anonimowość, liberalne podejście do kwestii stanu technicznego jednostek itp.
  • Nasz tankowiec pływa sobie dalej. Wprawdzie załoga mniej wagi przykłada do kwestii bezpieczeństwa, bo kto by się tam jakimiś pierdołami przejmował, skoro to działa od 10 lub dłużej lat. "Że ten zawór się zaciął? Albo ten przepuszcza? Jakieś procedury co do obchodzenia się ze zbiornikami? Nie ma znaczenia, szybciej, do pracy. Rozładować, załadować i w rejs, bo każda minuta zwłoki kosztuje!"
Abstrakcja? Nie do końca. 8 stycznia 1979 roku w porcie przeładunkowym Whiddy Island znajdującym się w zatoce Bantry (Irlandia) eksplodował francuski tankowiec Betelgeuse. Nie był to statek zaliczany do gigantów, miał nośność "zaledwie" 120 tysięcy DWT, był zatem stosunkowo niewielkim tankowcem. Zwodowano go 11 lat wcześniej, pływał pod banderą Panamy.... Poprzedniego dnia o 23:30 rozpoczął rozładunek 114 tysięcy ton ropy naftowej. Według świadków około 1 w nocy 8 stycznia rozległ się niski dźwięk, chwilę później wewnątrz kadłuba nastąpiła eksplozja i statek zamienił się w kulę ognia. Ten niski dźwięk był wynikiem przełamania się ciągnącego się na całej długości tankowca jednego ze wsporników kadłuba wskutek zmęczenia materiału wywołanego nieustannymi naprężeniami (o których mowa była w części technicznej).
 

Dołączona grafika

Końcowa faza pożaru Betelgeuse (źródło: Wikipedia)


Eksplozja była tak silna, że zdmuchnęła do wody ludzi znajdujących się na oddalonym o 250 metrów molo. Betelgeuse przełamał się na pół i osiadł na dnie. Wypływająca z niego ropa zajęła się ogniem, który szybko osiągnął temperaturę przekraczającą 1.000°C. Strażacy i specjaliści z dziedziny ratownictwa morskiego mogli jedynie starać się ograniczyć zasięg rozprzestrzeniania się ropy, o ugaszeniu pożaru nie było nawet co marzyć. Dopiero po dwóch tygodniach pożar i trujące opary osłabły na tyle, że można było wejść na pokład wraku. Fragmenty poszycia statku znajdywano w odległości 500 metrów od tankowca.
 

Dołączona grafika

Płonący wrak Betelgeuse w pełnej krasie i w kolorze (źródło: Internet, autor nieznany)

 

W tragedii tej zginęło 50 osób - wszyscy z 41 członków załogi przebywających na pokładzie w chwili wybuchu, przypadkowa osoba (żona jednego z oficerów) oraz ośmiu robotników pracujących na brzegu (oddalonym o około 400 metrów). Na przyczynę eksplozji złożyły się pęknięcie wspornika kadłuba wskutek nadmiernego obciążenia wywołanego nieprzestrzeganiem procedury rozładunku (wypompowano w całości ropę naftową z jednego ze zbiorników bez równoważenia rozkładu sił poprzez zatankowanie balastu) oraz zlekceważenie procedur wentylacji wnętrza zbiornika z oparów ropy naftowej. Szczegółów dotyczących przebiegu zdarzeń nie udało się ustalić, gdyż wszystkie osoby bezpośrednio powiązane z obsługą tankowca zginęły w eksplozji.
 

Dołączona grafika

Miejsce kotwiczenia Betelgeuse kilka lat po tragedii (źródło: Internet, autor nieznany)

 

A nie jest to jedyny przypadek wybuchu tankowca, choć bez wątpienia najbardziej hm... efektowny. Np. w czasach bardziej nam współczesnych, bo w 2014 roku eksplodował niewielki (998 DWT) japoński tankowiec zabijając 4 osoby z 8 będących na pokładzie.
 
Pora na podsumowanie. W przypadku Betelgeuse źródłem eksplozji był opróżniony mniej więcej w połowie jeden z 9 zbiorników, sam statek miał nośność 120 tysięcy DWT. Szkody jakie poczynił wybuch dość łatwo ocenić gołym okiem. A teraz spróbujmy oszacować niszczycielskie możliwości kryjące się we wnętrzu supertankowca klasy ULCC. 500 tysięcy metrów sześciennych ropy naftowej... 500 tysięcy metrów sześciennych potencjalnie niezwykle wybuchowej mieszaniny węglowodorów... specjaliści szacują, że przy najbardziej niekorzystnym zbiegu okoliczności maksymalna energia eksplozji supertankowca ULCC może wynieść 33 kilotony. To dużo, czy mało? Dla zobrazowania, siła wybuchu Fat Boya zrzuconego w 1945 na Hiroshimę wyniosła około 15 kiloton. Po morzach i oceanach całego świata pływa ponad 7.000 tankowców przewożących ropę naftową. A są przecież jeszcze statki transportujące gazy w formie ciekłej, chemikalia i inne "interesujące" ładunki.

Przypomnę tylko wzmiankę o terroryzmie z pierwszego akapitu, dodam do tego tanie bandery i nieco ponad dwukrotność niszczycielskiej energii Fat Boya i myślę, że na tym możemy zakończyć. Resztę niech sobie dopowie każdy z Was.
 



Autor: D.K., opracowano dla serwisu paranormalne.pl.  
Wyrażam zgodę na powielanie artykułu w innych serwisach internetowych
wyłącznie po zaopatrzeniu w przypis zgodny z poniższym wzorem:



Dołączona grafika
Artykuł powstał dla serwisu dla paranormalne.pl, autor: D.K.


Ephraim McDowell i pierwsza owariotomia

$
0
0

Ephraim McDowell i pierwsza owariotomia


Oto historia niezwykłej operacji chirurgicznej, która miała miejsce na długo nim chirurgia opanowała takie zagadnienia, jak narkoza czy aseptyka i antyseptyka. Oto historia odwagi jednego pioniera, który przeciwstawił się powszechnej wiedzy i przekonaniom wszystkich ówczesnych chirurgów na temat operacji na otwartym brzuchu.

Dnia 15 grudnia 1809 roku Ephraim McDowell przybył do małej osady w Green County w stanie Kentucky, by zbadać Jane Todd Crawford. Jej sąsiadka powiedziała mu, iż kobieta jest w 11 miesiącu ciąży sądząc po wyglądzie brzucha. McDowell ujrzał swoją pacjentkę w sypialni oświetlonej małą łojówką przykrytą kocem i czymś, co wyglądało na stertę pierzyn, jednak gdy odrzucił koc, ujrzał nie pościel, a nienaturalnie wzdęty brzuch chorej, wybrzuszający się z jednej strony. Zbadał pacjentkę poprzez obmacywanie i uciskanie brzucha. Gdy zakończył badanie, powiedział jej mężowi, że to nie jest dziecko i poprosił go oraz sąsiadkę o opuszczenie pomieszczenia. Jane Crawford zapytała:
- Doc, co to jest?
- Sądzę, że to guz - stwierdził Ephraim.
- Doc, niech pan to wytnie. Wytrzymam każdy ból.
W tamtych czasach nie było ani znieczulenia w jakiejkolwiek formie, ani wiedzy o aseptyce czy antyseptyce. Próba usunięcia guza z jamy brzusznej równała się śmierci pacjentki, jeśli nie na stole operacyjnym z powodu szoku wywołanego bólem, to z powodu ropnego zakażenia, które niechybnie ją czekało. W końcu jednak McDowell podjął decyzję. Ujął jej dłoń i powiedział:
- Jest pani dzielna, pani Crawford. Tak, ten guz wykończy panią, ale nie wiem, jak długo to potrwa. Może to trwać jakiś czas, dłuższy czas, ale gdybym spróbował wyciąć go, musiałaby pani umrzeć od cięcia. Tak twierdzą profesorowie chirurgii, których znam, nawet najsławniejsi i najbardziej doświadczeni.
- Doc, a co pan twierdzi? - spodziewał się tego pytania, lecz nie odpowiedział. - Niech pan spróbuje, doc. Jeśli przy tym umrę, to tak mi widać sądzone. A zresztą lepiej prędzej umrzeć, niż tak... - mocowała się z oddechem. - Powiem wszystkim, że ja tak chciałam, ja sama.
W końcu podjął decyzję i zapytał ochryłym głosem:
- Pani Crawford, czy w tym stanie może pani jechać konno aż do Danville?
- Doc, - odparła bez wahania - Pojadę z panem, dokąd pan chce.
- Pani Crawford, w domu może spróbuję.
- Więc pojadę z panem, doc.

Podróż przez 97 kilometrów zaśnieżonej dziczy Kentucky zajęła im dwa dni, Ciało Jane Crawford zostało owinięte kocami i przywiązane do konia, mimo to chora nawet nie jęknęła. 17 grudnia McDowell, Jane Crawford i jej sąsiadka o nazwisku Baker dotarli do Danville pomimo wichur śnieżnych, które wtedy trwały nad całym regionem. Ephraim spędził tę noc nad wszystkimi książkami z zakresu anatomii i chirurgii, które dotyczyły guza jajnika. Jest raczej pewnym, iż ta lektura wskazywała na całkowitą niemożliwość przeprowadzenia operacji jajnika.

18 grudnia McDowell opowiedział wszystko swojemu bratankowi, chirurgowi Jamesowi McDowellowi, który mieszkał w jego domu i zapytał, czy ten mu pomoże w tej jakże niebezpiecznej operacji. James odpowiedział jednak, iż Jane Crawford umrze pod nożem, a całe Kentucky uzna go za mordercę. Powiedział:
- Jeśli ona umrze, ludzie się zbiegną i podpalą dom!
McDowell podjął wtedy decyzję, że asystować będzie mu jego uczeń, Charles McKinney. Zaordynował wzmacniającą dietę dla Jane Crawford. Ephraim zajął się przyuczaniem Charlesa do asysty w operacji. James ponownie poprosił go o rezygnację 20 grudnia, gdyż się obawiał o ich los, jeśli operacja się nie uda. Po osadzie krążyła plotka, iż McDowell kraja ludzi niczym diabeł, przez co nikt nie chciał go odwiedzać, zaś następnego dnia miał przeciw niemu wystąpić proboszcz miejscowej parafii. McDowell podjął decyzję, by operację przeprowadzić 25 grudnia 1809 roku, liczył na to, iż święto powstrzyma ludzi przed gwałtowną reakcją.

W dniu operacji przygotował duży, dębowy stół, na blacie położono lniany obrus, a do nóg przywiązano sznury, którymi Jane Crawford miała być przywiązana. Gdy szykował instrumenty i szarpie (pasy płótna, którego włókna zostały poszarpane by je rozciągnąć, prekursor gazy) oraz udzielał ostatnich instrukcji Charles'sowi, James McDowell wkroczył do pomieszczenia i poinformował go, iż będzie mu asystował.

Pani Crawford z pomocą pani Baker została rozebrana i położona na stole "operacyjnym". Choć zapewniała, że nawet nie drgnie, to i tak została doń przywiązana. Otrzymała też kilka pastylek z opium, jedynym środkiem przeciwbólowym dostępnym w tamtych czasach. Ephraim piórem zaznaczył linie cięcia na wzdętym brzuchu pacjentki. Ujął skalpel, a Jane zamknęła oczy i zaczęła śpiewać psalmy. W chwili pierwszego cięcia jej głos się zachwiał, ciało wygięło, a ręce zacisnęły na kantach stołu. Nie przerwała jednak śpiewu. McDowell przeciął otrzewną, trzewia zaś pod naciskiem guza wylały się na blat stołu. Ephraim i James próbowali je wepchnąć przez ranę, ale im się nie udało - ogromny guz wypełniający jamę brzuszną zamykał drogę. Zatamował krwawienie, za kiszkami, które się wylały pojawił się guz. Tkwił na jajowodach i nie dał się wyciągnąć przez ranę operacyjną. Ligaturą z jedwabiu Ephraim podwiązał jajowód od strony macicy, a potem dwoma cięciami otworzył torbiel. James wygarnął łyżką twardą, galaretowatą masę, która ją wypełniała. Jane dalej śpiewała psalmy, choć jej głos tracił na sile. Z jej ust dobyło się przeciągłe i głuche "Alleluja!", gdy McDowell jednym ruchem ostrza oddzielał torbiel od macicy i upuścił go na stół. Torbiel i wydobyta masa nowotworowa ważyły łącznie ponad 10 kilogramów. Obaj chirurdzy dopiero teraz posłyszeli krzyki tłumu, który nadciągał w stronę ich domu. Ephraim wepchnął wnętrzności w opróżnioną jamę brzuszną, podczas gdy pacjentka dalej śpiewała psalmy, choć trudno to było nazwać śpiewem. Tłum tymczasem żądał, by McDowella wyprowadzić, nim zabije chorą. Ephraim i James przechylili tułów Jane Crawford na bok by wylać krew, która zebrała się w jej jamie brzusznej, wtedy śpiew zamilkł. Łomotano w drzwi, a dwóch ludzi powiesiło na drzewie przed domem sznur szubieniczny.
- Wyjdź, doktorze - wrzeszczał jeden z nich - Byśmy mogli cię powiesić!
Jane znów spróbowała śpiewać psalm. James trzymał płaty mięśni, gdy Ephraim je szył. W tym momencie dało się posłyszeć głos szeryfa, który żądał, by go dopuszczono do środka i próbował uspokoić zebrany tłum. Wtedy Jane znów zamilkła. James jednak stwierdził, że to było tylko omdlenie. McDowell szył ranę, gdy do pokoju weszła jego żona, Sara, by poinformować go, iż szeryf chce wejść do środka. McDowell poprosił ją o zwłokę, gdy sam kończył szycie rany pozostawiając otwór w jej dole celem inspekcji szwów mięśniowych. Nałożyli plaster i opatrunek oraz rozwiązali liny, gdy do pokoju wkroczył szeryf. Ujrzał kałużę krwi na podłodze i zakrwawione ręce obu operatorów.
- A więc zamordował ją pan - powiedział ledwo panując nad głosem. McDowell oparł się o stół i odparł:
- Operowaliśmy ją. Usunęliśmy guz z jej ciała i ona żyje.
Szeryf nachylił się nad operowaną, słyszał jej cichy oddech. Ujrzał worek torbieli, potem z pobladłą twarzą ruszył ku drzwiom.
- Doc, tak zaraz sobie pomyślałem, głupcy chcieli naprawdę pana powiesić. Ale ja im powiem, ja im od razu to mówiłem.
McDowell i James opierali się dalej o stół, gdy posłyszeli głos szeryfa z zewnątrz:
- Zabierajcie się! Zabierajcie się! Zoperował ją prawidłowo i ona żyje! Powtarzam wam, ona żyje! A teraz zmiatajcie do domów i nie zapominajcie, że to Boże Narodzenie!

Przez kolejne 5 dni Ephraim McDowell czekał na objawy zabójczego zakażenia, lecz ich nie doczekał. Piątego dnia zastał swoją pacjentkę spacerującą po pokoju i poprawiającą pościel. Skłonił ją, by wróciła do łóżka na kolejne 20 dni, po których szwy dały się lekko usunąć z rany, która prawidłowo się zasklepiła. Jane samotnie wróciła do domu pokonując 97 kilometrów. Jane przeżyła w zdrowiu kolejne 33 lata przeżywając swego męża o 12 lat. Zmarła w wieku 78 lat w Graceville w marcu 1842 roku.

Kolejną operację uwieńczoną sukcesem McDowell wykonał w 1813 roku. Dopiero w 1816 roku, po trzeciej udanej operacji pod namową żony opisał te wydarzenia w sprawozdaniu, które wysłał do swojemu profesorowi z Edynburga, Johnowi Bellowi, oraz doktorowi Philipowi Syng Physickowi, ojcu amerykańskiej chirurgii, wreszcie Thomasowi C. Jamesowi, profesorowi położnictwa z Philadelphii. Mimo to jedyne odpowiedzi, jakie uzyskał, były raczej mocno sceptyczne.

Ephraim McDowell wykonał łącznie 13 operacji wycięcia torbieli jajnika, z czego osiem zakończyło się pomyślnie. Zmarł 25 czerwca 1830 roku prawdopodobnie z powodu ostrego ataku ślepej kiszki (appendicitis), zwieńczonego zapaleniem otrzewnej. Dopiero wiele lat później uznano jego wkład w rozwój medycyny, a zwłaszcza chirurgii.

Źródło:
Jürgen Thorwald - Stulecie Chirurgów.

Makijaż iluzyjny Mimi Choi, artystki z Kanady

$
0
0

cbb3e8b36d0447d0.jpg

 

 

Mimi Choi, 31-letnia nauczycielka przedszkolna z  trzyletnim stażem  z Vancouver w Kanadzie, pracę w oświacie zamieniła na działalność artystyczną.  Jej specjalnością stały się  hiperrealistyczne makijaże na ciele będące w rzeczywistości iluzją optyczną. Mimi Choi sama projektuje i wykonuje  te niezwykłe dzieła zazwyczaj na sobie, choć pracuje także z innymi modelami.

 

"Czułem, jak moja kreatywność jest tłumiona. Lubiłam uczyć, ale nie byłam całkowicie szczęśliwa. Potrzebowałam nowego wyzwania".

 

W domu eksperymentowała z makijażem. Zaczęła także robić go dla innych.

 

"Zawsze miałam artystyczną duszę i robiłem makijaż dla nowożeńców, którym naprawdę się to spodobało. Nie robiłam jednak nic tak szalonego jak praca, którą teraz robię."

 

Artystka ukończyła lokalną akademię sztuk pięknych, jednak sprawy nabrały rozpędu w pewne Halloween, gdy szukając inspiracji Mimi natknęła się na Instagramie na zdjęcie kobiety, która wyglądała jakby jej twarz... pękła.

 

"Nigdy nie próbowałam takiego szalonego makijażu na sobie, ale po prostu wzięłam moją czarną i białą kredkę do oczu i zrobiłam to."

 

Później było już z górki.

 

Artystka mistrzowsko posługuje się perspektywą, technikami  światła i cienia,  grą trójwymiarowych kształtów,detali i intensywnych, wysyconych barw na płaskiej powierzchni.

 

Jej prace doceniają odbiorcy. Na instagramowym koncie jest ich już ponad 338 tysięcy.

 

"Kiedy tworzę iluzje,  inspirację czerpię głównie otoczenia, zdjęć, obrazów i emocji. Staram się nie sugerować innymi projektami tego typu, ponieważ dzięki temu mam otwarty umysł i mogę tworzyć unikatowe dzieła. Cel, jaki sobie stawiam gdy robię nowy makijaż, to pokonanie samej siebie z wczoraj, ponieważ jestem dla siebie największym krytykiem i konkurencją."

 

Projekty Mimi Choisą są poruszające, piękne i intrygujące, lecz często też makabryczne, kontrowersyjne, a nawet przerażające.

 

Zobaczmy sami:

 

a92b3db3deeb3030.jpg

 

 

f73e16cadccf90e1.jpg

 

 

562cd3ba844cd937.jpg

 

 

ad3d49d9940862a3.jpg

 

 

6e236bd169b65345.jpg

 

 

8bb3092687381698.jpg

 

 

eb12cb483597ff0a.jpg

 

 

a595c94e2bdb71e8.jpg

 

 

639489f5fcc9e1d1.jpg

 

 

eb80070b7eb0063e.jpg

 

 

96fb30996470bb00.jpg

 

 

a203b8f85bd3bf0d.jpg

 

 

a9200ac3ef282822.jpg

 

 

467cf12c3ee57b95.jpg

 

 

7ac3d69ed8259c3c.jpg

 

 

84b28738169cb86d.jpg

 

 

 

Tekst: Nick

na podstawie:boredpanda.com

zdjęcia: https://www.instagram.com/mimles/

Niespodziewany atak hakerów.

$
0
0

k6c1sVp.png

 

 

Witajcie! tematem dzisiejszego artykułu będą ataki cybernetyczne do jakich dochodzi coraz częściej i nie tylko, ogólnie rzecz biorąc mam zamiar opisać ubiegłe wydarzenia ze świata, bo przeczuwam, że szykuje się coś na dużą skalę (jak zwykle zresztą w listopadzie) związane jest to między innymi z działalnością polityczną i mediami, które rozpowszechniają swoje informacje dotyczące ogółu zamierzeń, celów dyplomatycznych, itp. Dlaczego listopad? być może niektórzy z was znają słynne hasło hakerskie:

 

"Remember remember the 5th of november"

Cytat jest początkiem, a reszta brzmi:

 

"...Gunpowder treason and plot.

We see no reason
Why gunpowder treason
Should ever be forgot!"

 

 

W wolnym tłumaczeniu na język polski wygląda to tak:

"Pamiętaj, pamiętaj, bo to data
święta,
Gdy spisek wykryto prochowy,
5 listopada wydała się zdrada,
W pamięci tę datę zachowaj!"

 

Nie będę teraz tłumaczył o co w tym chodzi, ale w skrócie związane jest to z datą 5 listopada 1605 roku. A co dzieje się w dzisiejszych czasach? no cóż, za pewne niektórzy z was znają parę historii o hakerach. Nie dawno na przykład obrabowano bank w Tajwanie, więcej informacji odnośnie tego znajdziecie tutaj. Dziś przeprowadzono zaawansowany atak hakerski w Rosji, na Ukrainie oraz we wschodniej części Europy. Sparaliżowano stacje kolejowe, lotniska oraz media. Bezpieczeństwo cybernetyczne Kaspersky opisało przyczynę jako złośliwe oprogramowanie "Ransomware" (czyli szantażujące/wymuszające okup) nazwano Bad Rabit.

 

 

QTpHeP3.jpg

 

 

Co jeszcze może się wydarzyć na świecie? tego nie wie nikt oprócz zrzeszonych ze sobą ludzi działających w tak zwanym "podziemiu" - nie, nie chodzi o to, że są to grupy ukrywające się w bunkrach czy innych kanałach lub kopalniach...  W internecie istnieją różne miejsca gdzie można wymieniać się informacjami, a era komunikatorów jeszcze bardziej to ułatwia. Zdarzają się też wpadki ludzi pracujących w dużych korporacjach, które

 

 

2Xk2H1M.jpg

 

 

Takie oraz inne wydarzenia przypominają mi film v jak vandetta czy też społeczności takie jak enigmatyczne "białe, szare i czarne kapelusze" lub słynnych annonymous, czy waszym zdaniem są zagrożeniem? czy też pomagają w walce z rządem? cóż moim zdaniem są ci fajni goście i ci źli... Drudzy mogą w każdej chwili wywołać panikę, są nieobliczalni, podobnie zresztą jak niektórzy przestępcy.

 

 

Mo2oBJ1.jpg

 

 

Pytanie tylko: "kto kryje się pod maską?" - w zwierciadle postaci hakera.

 

Źródło: Nieznane.

 

Artykuł został w pełni napisany przeze mnie korzystając z wielu nietypowych źródeł informacji. Pozdro ludki! ;-D

Światła z Marfy - niewyjaśniony fenomen natury

$
0
0
Marfa jest niewielką mieściną znajdującą się na południu Stanów Zjednoczonych, a konkretniej pośrodku niczego pomiędzy odległym o 320 km na północny zachód El Paso i leżącym ok. 650 km na wschód San Antonio. Nawet pobieżna znajomość geografii Ameryki Północnej pozwala stwierdzić, że dookoła Marfy nie ma niczego poza teksańskimi pustkowiami. Sama miejscowość znakomicie wtapia się w otoczenie, jako że w tym liczącym sobie niespełna 2.000 mieszkańców najważniejszym miejscem jest bez wątpienia skrzyżowanie dwóch dróg międzystanowych US-90 oraz US-67.
 

centrum-marfy.jpg
Centrum Marfy


Dlaczego więc o niej wspominam? Ano dlatego, że z uwagi na pewną nietypową atrakcję przyciąga corocznie kilkadziesiąt tysięcy żądnych wrażeń turystów. Co bardziej obrotni tubylcy zdołali nawet przekuć to zainteresowanie w dość dochodową imprezę o nazwie Marfa Lights Festival, organizowaną zawsze w pierwszy weekend września od 1976 roku. Jak łatwo się domyśleć po nazwie, ma to coś wspólnego ze światłami... I jest to całkiem dobry trop, ponieważ atrakcją tą są tak zwane “światła z Marfy”.
 

swiatla-z-marfy.jpgŚwiatła z Marfy

 
Czym one są? Opis samego zjawiska jest dość prosty. Otóż jeśli po zapadnięciu nocy będziemy spoglądać z Marfy na południowy zachód, w kierunku równiny Mitchell Flat, na niebie będzie można dostrzec zagadkowe światła. Są to punkty świetlne o różnych kolorach - białym, czerwonym, zielonym, niebieskim lub żółtym. Mogą się poruszać lub pozostają w bezruchu. Pojawiają się i znikają, czasem można je obserwować przez blisko godzinę, czasem widoczne są przez zaledwie kilka sekund. Czasami widać je każdej kolejnej nocy, ale bywają także długie okresy, w których nie występują wcale.
 

 
Włodarze Marfy wybudowali nawet specjalną platformę widokową, która znajduje się około 15 kilometrów na wschód od miasteczka i pozwala na oddawanie się urokom obserwacji tajemniczych świateł. Rzecz jasna za niewielką opłatą (czyż nie wspomniałam powyżej o obrotnych mieszkańcach?).
 

marfa-znak.jpg

 
 

marfa-platforma.jpgPlatforma widokowa w Marfie

 
Naturalnie tak interesujące zjawisko szybko stało się obiektem zainteresowania naukowców. Wykonano szereg badań, obserwacji i pomiarów różnych parametrów atmosfery w okolicy Marfy i samej równiny Mitchell Flat, w wyniku czego uzyskano następujące wnioski:
  • Miejsce występowania “świateł z Marfy” pokrywa się w dużej mierze z przebiegiem autostrady US-67.
  • Eksperymenty prowadzone przez dwie grupy badawcze, z których jedna użyła kilku samochodów na odpowiednim odcinku autostrady przy jednoczesnym utrzymywaniu łączności radiowej z drugą prowadzącą obserwacje wykazały niezbicie, że w określonych warunkach pogodowych (o czym dalej) jazda z pewnym zakresem prędkości zbliżonym do maksymalnej dozwolonej pozwalała uzyskać efekt widocznych na niebie świateł.
  • Inne możliwe źródła świateł na nocnym niebie mogą pochodzić z odbicia snopów reflektorów na nadwoziach mijanych samochodów lub z ognisk lub małych źródeł ognia powstałych w sposób naturalny na równinie Mitchell Flat.
Odrzucono jednocześnie teorię o światłach będących efektem odbicia światła Księżyca od wypolerowanych na wysoki połysk przez niesiony wiatrem piasek, lustrzanych powierzchni niektórych skał. Niektórzy z naukowców wysuwają hipotezy na temat różnych zjawisk natury piezoelektrycznej występujących na równinie Mitchell Flat, niemniej jednak nie ma żadnych dowodów potwierdzających słuszność tych koncepcji.
 
Wspomniane powyżej warunki pogodowe są o tyle istotne, że powodują powstanie złudzenia optycznego noszącego nazwę “miraż górny”. W pewnym uproszczeniu jest to efekt odwrotny od zapewne doskonale znanego wszystkim zjawiska mirażu dolnego, czyli odbicia nieba i obiektów znajdujących się nad horyzontem w gorącym powietrzu unoszącym się tuż nad rozgrzaną powierzchnią asfaltowej nawierzchni w upalny letni dzień. W przypadku mirażu górnego obiekty znajdujące się poniżej linii horyzontu odbijają się “na niebie”. Można zaobserwować go na przykład nad morzem, gdzie czasami można dostrzec statki w pozycji dnem do góry tuż nad linią horyzontu.
 

miraz-gorny.gif

Teoretyczne wyjaśnienie mirażu górnego...

miraz-statek.jpg

… oraz sam miraż w praktyce.

 
Warunkiem koniecznym do powstania mirażu górnego jest obecność kilku poziomych warstw powietrza o różnym współczynniku załamania światła - czyli np. różniących się temperaturą, wilgotnością lub obecnością pyłów zawieszonych. Naturalnie w przypadku pustynnych rejonów Teksasu oraz przy autostradzie spore zapasy pyłu unoszącego się w powietrzu nie stanowią żadnego zaskoczenia. Co natomiast z warstwami powietrza o różnych właściwościach?
 
Akurat w tym rejonie także nie jest o nie zbyt trudno, jako że na północ od Marfy znajduje się pasmo górskie o nazwie Davis Mountains, których najwyższy szczyt ma wysokość 2.554 m. n.p.m., a na południe rozległy park narodowy Big Bend, cechujący się oprócz niewątpliwie interesującej rzeźby terenowej także między innymi sporą rozpiętością wysokości względnych - najniższy punkt tego parku leży na wysokości 549 m n.p.m., a najwyższy na 2.387 m. n.p.m. Z kolei na południowy wschód od Marfy leżą Chinati Mountains, najwyższy ich szczyt, Chinati Peak znajduje się na wysokości 2.355 m. n.p.m.
 

davis.JPG
Davis Mountains

 

big-bend.jpgPark Narodowy Big Bend

 

chinati.jpg

Chinati Mountains

 
Sama Marfa leży na wysokości ok. 1.400 m. n.p.m., a teren na południe i południowy wschód od niej obniża się jeszcze, zatem można uznać, że zarówno miasteczko, jak i jej okolice, łącznie z równiną Mitchell Flat znajdują się w specyficznej niecce, zaś sama równina leży niżej od Marfy, co sprzyja gromadzeniu się w tym rejonie chłodniejszego i gęstszego tym samym powietrza. Nawet niewielka zmiana kierunku wiatru z łatwością może przynieść nad te okolice albo stosunkowo wilgotne powietrze znad Zatoki Meksykańskiej, albo też wręcz przeciwnie, suche i gorące z głębi kontynentu. Krótko mówiąc, warunki do powstawania zarówno mirażu dolnego, jak i górnego występują tutaj znakomite.
 
Czy zatem zagadka świateł z Marfy przestaje w tym momencie być zagadką? Otóż nie do końca. O ile przeważającą część zjawisk określanych tym mianem można w łatwy sposób wytłumaczyć (przypomnę: widocznymi na niebie wskutek efektu mirażu górnego reflektorami przejeżdżających autostradą US-67 samochodów), o tyle kilka właściwości samych świateł z Marfy nie pasuje do tego dość sensownego wyjaśnienia. Po kolei:
  • Kolorystyka świateł. Jak powszechnie wiadomo, reflektory samochodowe mają barwę białą lub żółtawą. Do tego dochodzi jeszcze czerwień oświetlenia tylnego oraz pomarańczowe (rzadko stosowane w USA) kierunkowskazy. Rzecz jasna łatwo przypisać te barwy do zjawisk obserwowanych z platformy widokowej w Marfie - ale co w przypadku zaobserwowania na niebie świateł o barwie zielonej lub niebieskiej? A obserwacje tego typu nie należą do rzadkości. Naprawdę trudno byłoby wyjaśnić taką zmianę kolorów wyłącznie poprzez miraż górny.
  • Prędkość. W niektórych przypadkach obserwowano światła przesuwające się po niebie z ogromną prędkością. Oczywiście popularna teoria głosi, że może być to po prostu odbicie reflektora na nadwoziu mijanego samochodu - co wyjaśniałoby także tę prędkość (po odpowiednim przeskalowaniu samego zjawiska). Jednak teoria taka byłaby słuszna, gdyby na niebie obserwowano bliżej nieokreśloną plamę świetlną o rozmytych krawędziach lub wręcz smugę. Tymczasem obserwacje opisują także szybko przemieszczające się punktowe źródła światła o wyraźnie zaznaczonych konturach - nie mogą one być więc efektem opisywanego odbicia.
  • Obszar występowania. Samochody podążające autostradą US-67 kierują się albo na południe, albo na północ. Zatem efekty świetlne generowane przez ich reflektory powinny skupiać się w stosunkowo wąskim pasie, z punktu widzenia platformy widokowej w Marfie. Tymczasem światła na niebie występują praktycznie na całym widocznym obszarze i na różnych wysokościach, ewidentnie nie są zlokalizowane wyłącznie w pobliżu autostrady.
  • Czas, a właściwie świadectwa historyczne. Tutaj pojawia się największy problem z wyjaśnieniem natury całego zjawiska. Otóż pierwsze oficjalne doniesienia na temat tajemniczych świateł z Marfy pojawiły się w lipcowym wydaniu magazynu Coronet z 1957 roku. Opierały się one o własne obserwacje autora, a jego zainteresowanie wzbudziły opowieści mieszkańców tego miasta o światłach pojawiających się w nocy od dziesiątek lat. Pierwsze obserwacje tychże świateł datowane są na marzec 1883 roku, ich świadkiem był lokalny kowboj Robert Reed Ellison. Następnie, niezależnie od Ellisa, zjawisko to potwierdzili Anna oraz Joe Humphrey w 1885 roku. Pod koniec XIX wykonane zostało nawet zdjęcie nocnego nieba z widocznymi światłami, przechowywane jest w muzeum w Marfie. Tak dla przypomnienia - budowę autostrady US-67 rozpoczęto w 1926 roku, odcinek na południe od Marfy ukończony został dopiero w 1933 roku.
Oczywiście nie ma się tutaj co doszukiwać przyczyn nadprzyrodzonych, UFO lub innych tego typu powodów (choć z uwagi na tajemniczość całego zjawiska niewątpliwie jest to kusząca opcja) - zapewne mamy po prostu do czynienia z fenomenem czysto naturalnego pochodzenia, którego dokładnej przyczyny nie udało się jeszcze w rozstrzygający sposób określić.
 



Autor: D.K., opracowano dla serwisu paranormalne.pl.  
Wyrażam zgodę na powielanie artykułu w innych serwisach internetowych
wyłącznie po zaopatrzeniu w przypis zgodny z poniższym wzorem:



VRP.png
Artykuł powstał dla serwisu paranormalne.pl, autor: D.K.

UFO skorzystało z okazji, aby się przejrzeć w masce Tesli Roadster.

$
0
0
Kilka dni temu, wystrzelono w kierunku Marsa flagowe auto firmy Maska. Dokonano tego za pomocą rakiety Falcon.  Nieprzeciętne widowisko transmitowane na You Tube (Livestream), przyciągnęło przed ekrany komputerów niezliczone rzesze zainteresowanych internautów. Zdaniem części obserwatorów, Tesla Roadstar Elona Musk'a mogła zainteresować sobą przedstawicieli obcych cywilizacji.
 
                               Dołączona grafika
                               fot/ YouTube/VIGILANT ANGEL, YouTube/SpaceX
 
Start uznano za udany, pomimo tego, że jeden ze stopni skończył w oceanie. Jako ładunek, postanowiono użyć kabrioletu Tesla Roadstar, za którego kierownicą posadzono ubranego w biały kombinezon manekina. 
 
Wielu z tych, którzy oglądali transmisję na żywo, zwróciło uwagę na tajemnicze obiekty, które pojawiły się obok tej maszyny. Albo kosmici zainteresowali się dziwnym pomysłem ziemian - wystrzeleniem w kosmos typowo ziemskiej maszyny, albo spodobał im się samochód i teraz na pewno nie dotrze już na Marsa...
 
                               
 
Na nagraniu widać przelatujące z dużą prędkością świetliste obiekty. Czy jednak samochód poruszający się w przestrzeni kosmicznej mógł przyciągnąć uwagę pozaziemskich istot? Całe szczęście, że transmisji nie nadzorowała NASA. 
 
Wielokrotnie zdarzało się, że amerykańska agencja kosmiczna, natrafiała na niespodziewane problemy techniczne, gdy tylko w pobliżu transmitowanej przez ISS transmisji na żywo, przelatywało coś co można było zinterpretować jako UFO. Tego typu zdarzenia są tak nagminne, że zasadniczo nikogo już nie dziwią, a ostatnia taka obserwacja miała miejsce całkiem niedawno.
 
                                 Dołączona grafika
                                 fot/NASA
 
Jeżeli był to kosmiczny śmieć, to po co ta szopka z wyłączaniem transmisji? Oczywiście, że może istnieć całkiem racjonalne wytłumaczenie korelacji pomiędzy transmisją, a obserwowanymi obiektami. Obecnie bardzo trudno wymyślić jakiekolwiek uzasadnienie dla takiego zdarzenia w związku z czym te dziwne kształty, przynajmniej na tą chwilę pozostają Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi.
 
                                  
 
                                 
 
                                  
 
Źródła: innemedium
            You Tube
            Earth Chronicles
            Ancient Code

Tak wyglądają konserwy z ASF

$
0
0
Zacznę od tego, że nie jest to artykuł polityczny, ani sponsorowany.
Zapewne wielu z forumowiczów słyszało lub czytało o rządowym projekcie wykorzystania mięsa świń zagrożonych afrykańskim pomorem zwanym ASF. Generalnie założenie było proste:
- mięso świń chorych szło do utylizacji w całości,
- mięso świń z zagrożonych terenów (ale nie wykazujących oznak choroby) miało zostać wykorzystane do produkcji konserw mięsnych.
 
Gdzie są konserwy z mięsa świń zagrożonych afrykańskim pomorem? To tajemnica państwowa, nie wiadomo, czy ktoś dostaje je do jedzenia. To nieświadomi niczego więźniowie, pacjenci szpitali i uczniowie mieli zlikwidować problem epidemii, zjadając wysterylizowane mięso. Prawdopodobnie miało dostać je wojsko, ale podniosło bunt. Mięso zostało przerobione na konserwy w wyniku umowy byłych ministrów: Antoniego Macierewicza i Krzysztofa Jurgiela.
 
ASF (African Swine Fever) to choroba zwana afrykańskim pomorem świń. Dla trzody chlewnej i dzików jest śmiertelna, ale nie przenosi się na ludzi. W Polsce w 2016 roku zabito ponad 5300 świń z terenów zagrożonych tym wirusem, w 2017 – ponad 8300. Co się stało z ich mięsem? To tajemnica państwowa.
 
Mimo początkowego oporu producentów żywności minister Krzysztof Jurgiel znalazł desperatów gotowych zrealizować kontrowersyjny pomysł. Na puszkach "Gulaszu Angielskiego", "Pasztetu Mazowieckiego" oraz "Wieprzowina w sosie własnym" znajduje się dopisek "konserwa sterylizowana". Nie ma na nich informacji o pochodzeniu surowca. Mimo zapewnień, że ASF nie zagraża ludziom, zaś wirus zginąłby podczas gotowania, zapewne nikt z konsumentów nie sięgnąłby po taki produkt.
 
Jak zapewnia spółka Sokołów SA, produkty są bezpieczne dla konsumentów. Reszta to tajemnica.
- Nasza firma przykłada najwyższą wagę do jakości i bezpieczeństwa wyrobów. Wszystkie produkty wprowadzone do obrotu, w tym wymienione konserwy, spełniają kryteria bezpieczeństwa określone w przepisach prawa żywnościowego, a mięso i wyroby mięsne produkowane są pod stałym nadzorem Inspekcji Weterynaryjnej. Wszystkie zwierzęta, które trafiają do zakładów Grupy Sokołów przechodzą szczegółową kontrolę weterynaryjną na wszystkich etapach produkcji.
 
Resort rolnictwa zapewniał też, że informacje o pochodzeniu mięsa będą dla konsumentów jawne. Afera grzmotem odbijała się w resortowych korytarzach i... ucichła. Sprawę cichcem zamieciono pod dywan.
Ale konserwy pozostały. Nie wiadomo obecnie, co się z nimi dzieje. Nie ma też żadnej pewności, że nie trafiają do żołnierzy lub pacjentów szpitali, bo pochodzenie mięsa (które miało być jawne), również stało się tajne.
 



                                              Dołączona grafika
                                                fot/wykop

 
Ściśle tajnym jest wiedza ile konserw wyprodukowano i gdzie dokładnie trafiły. - Dane na ten temat posiadają klauzulę informacji niejawnych i zgodnie z ustawą o ochronie informacji niejawnych nie mogą zostać podane do publicznej wiadomości - to oficjalne stanowisko ministerstwa rolnictwa.
- Konserwy miały nie trafić na półki w sklepach. Do zakupu można było nakłonić tylko instytucje publiczne, jak wojsko, szpitale, domy opieki i inne, które kogoś masowo karmią. 
 
Tak na prawdę, to trudno krytykować szczytny cel tego przedsięwzięcia (ograniczenie strat budżetu państwa i lamentu rolników), bardziej chodzi o metodę. Rząd i biznes dogadali się, aby w politykę wciągnąć całkiem nieświadomych konsumentów. To w naszych żołądkach miał zniknąć problem niesprzedawalnej wieprzowiny.
 
Cóż, pozostaje życzyć "smacznego", cokolwiek by to nie znaczyło...
 
Artykuł własny. Autor Staniq (wyłącznie dla paranormalne.pl), kopiowanie fragmentów lub/i całości tylko po uzyskaniu zezwolenia.
Źródło: internet

Jak naziści niechcąco reklamowali pralnię z Dublina

$
0
0
Położone u ujścia do Zatoki Dublińskiej rzeki Liffey miasto o barwnej przeszłości stanowi atrakcyjną lokalizację dla turystów. Tak, mowa o Dublinie. Nazwa ta pewnie większości czytających od razu nasuwa na myśl tajemnicze celtyckie obrządki, megalityczne świątynie, powiązania z Wikingami, świętego Patryka i wiele innych mniej lub bardziej pociągających opowieści.

Ale powiedz Szanowny Czytelniku, jaka byłaby Twoja reakcja, gdybyś opuszczając dworzec Dublin Connolly z walizką w ręku i mnóstwem planów w głowie na spędzenie czasu w tym mieście ujrzał nagle charakterystyczną czerwoną furgonetkę, na której bokach wymalowane byłoby ogromne białe koło zawierające symbol, którego nie sposób nie rozpoznać już na pierwszy rzut oka – czarną swastykę?
 

Dołączona grafika

 
Z pewnością zacząłbyś się od razu zastanawiać, czy ten lekki drink wypity w wagonie restauracyjnym dla uprzyjemnienia sobie podróży zawierał w składzie metanol, borygo, importowaną z Polski wysokogatunkową „Wodę Brzozową”, denaturat, albo po prostu wszystkie te składniki naraz wymieszane energicznie przez rudego barmana i przyozdobione hawajską parasolką.
 

Dołączona grafika

Podstawowe zastosowanie „Wody Brzozowej” w czasach PRL.

 
Ale zupełnie niepotrzebnie. Przez 75 lat, aż do 1987 roku widok taki był codziennością na ulicach Dublina. I nie było w tym żadnego ukrytego podtekstu, demonstracji poglądów, poparcia dla pewnego reżimu, o którym wolelibyśmy zapomnieć i tak dalej. Przyczyna była o wiele bardziej prozaiczna.

W 1899 John W. Brittain założył firmę o nazwie Metropolitan and White Heather Laundries. Jak można zgadywać na podstawie nazwy, oferowała ona usługi pralnicze i była jedną z pierwszych firm tego rodzaju w całym Dublinie. Interes kręcił się na tyle sprawnie, że w 1912 roku J.W. Brittain otworzył kolejną firmę świadczącą usługi tego samego rodzaju, na jej siedzibę wybrano budynek zlokalizowany przy Shelbourne Road w dzielnicy Ballsbridge. Pan Brittain był także miłośnikiem koni, jedna z jego wyścigowych klaczy nosiła imię Swastika Rose i należała do najlepszych w kraju. Chcąc uhonorować swego ukochanego konia, nazwał po części jego imieniem swoją nową firmę – tak powstała Swastika Laundry.
 

Dołączona grafika

Siedziba firmy Swastika Laundry w latach 1912-1987

 
Firma ta miała oferować usługi pralnicze z odbiorem i dowozem do klienta, zatem na potrzeby działalności zakupiono kilkanaście elektrycznych furgonetek. Każdą z nich pomalowano na kolor czerwony, na bokach umieszczono logo firmy w postaci białej swastyki w czarnym kole.
 

Dołączona grafika

Flota pojazdów firmowych - elektrycznych!

 
Jednak po dziesięciu latach J. W. Brittain postanowił odświeżyć wizerunek firmy i nakazał zmianę kolorystyki na białe tło i czarną swastykę. Tak więc od 1922 roku pojazdy firmy wyglądały dokładnie tak, jak na tytułowym zdjęciu.
 
Początkowo nic nie wskazywało na jakiekolwiek problemy (bo i z jakiej racji?), ale w latach 30-tych furgonetki o takim malunku powodowały rosnące stopniowo kontrowersje, z jak mniemam wiadomych każdemu powodów. W końcu w 1939 nowe kierownictwo firmy (J. W. Brittain zmarł w 1937 roku) zdecydowało się na zmianę nazwy firmy – od teraz miała się ona nazywać „The Swastika Laundry (1912)”, by jednoznacznie wskazywać na brak jakichkolwiek powiązań z rządzącym Niemcami ugrupowaniem.

W międzyczasie charakterystyczne czerwone furgonetki stały się typowym elementem ulic Dublina i nikt z mieszkańców nie zwracał na nie większej uwagi. Co innego przyjezdni… W 1968 roku firma została wykupiona przez korporację Spring Grove Laundry, ale nowy właściciel nie zmienił ani kontrowersyjnej w dalszym ciągu kolorystyki samochodów, ani nazwy firmy. Dopiero w 1987 roku The Swastika Laundry (1912) oraz czerwone furgonetki ze swastyką na bokach zniknęły z ulic miasta z uwagi na ostateczne zamknięcie przedsiębiorstwa.

Pozostałości Swastika Laundry można oglądać do dziś, a konkretniej rzecz biorąc zbudowany z czerwonej cegły komin, na którym do 1987 roku wymalowana była swastyka w białym kole i nazwa firmy, a który był elementem głównej siedziby firmy, zburzonej w tymże właśnie roku.
 

Dołączona grafika

Charakterystyczny komin pralni…

 
Obecnie komin stanowi pewien rodzaj atrakcji turystycznej, a wokół niego wybudowano gmach biurowca o owalnym kształcie i mało oryginalnej nazwie „The Oval”.
 

Dołączona grafika

… i wybudowany wokół niego biurowiec

 
Ciekawostką związaną ze Swastika Laundry może być fakt, że przez cały okres działalności liczne reklamy podkreślały całkowitą niezależność od Niemiec, Hitlera, nazistów i wskazywały na swastykę jako znany w hinduizmie symbol szczęścia. Cóż, nie da się ukryć, że niemieccy naziści zapewnili znakomitą reklamę tej niewielkiej irlandzkiej pralni. Dziś zapewne określilibyśmy to mianem viral marketingu :)
 

Dołączona grafika

Reklama pralni na zapałkach



Dołączona grafika

Ulotka informacyjna



Dołączona grafika
I jeszcze jedna reklama pralni




Autor: D.K., opracowano dla serwisu paranormalne.pl.  
Wyrażam zgodę na powielanie artykułu w innych serwisach internetowych
wyłącznie po zaopatrzeniu w przypis zgodny z poniższym wzorem:



Dołączona grafika
Artykuł powstał dla serwisu paranormalne.pl, autor: D.K.


UFO- fenomen fizyczny, psychiczny czy religijny?

$
0
0

UFO-close-encounter-shutterstock-sq-e144

Domena publiczna

 

UFO- fenomen fizyczny, psychiczny czy religijny? Zauważmy, że zjawisko ewoluuje bardzo powoli, wymykając się poznaniu badaczy. Nie sięgając już dalej - od dziwnych świetlnych krzyży czy smug przemieszczających się po przedwojennym niebie, poprzez goniące samoloty foo fighters, ślizgające się po chmurach jak kamyki na wodzie obiekty Kennetha Arnolda, klasyczne talerze, biorące później na pokład pasażerów i robiące na nich (a później na zwierzętach) podejrzane eksperymenta, latające cygara, czarne trójkąty, obiekty morfujące, aż po przypadki wysokiej dziwności.

 

Na pewnym etapie autoprezentacji, objawiania się fenomenu, ETH jak najbardziej miała sens. Sprawdzała się, potwierdzała. Ale później robiło się już zdziwniej i zdziwniej. Zaczęto stawiać pytania, na które ETH odpowiedzi nie daje, bo dać nie może. Zmiana kierunku dyskursu wydaje się czymś koniecznym i naturalnym zarazem.

 

Zobaczmy, jak dobrze przystaje do interesującego nas zagadnienia współczesny język stosowany w opisie religioznawczym antropologii kultury. Drobny fragment tekstu, tak dla przykładu:

 

"Pojęcie sacrum [...] zostało pogłębione przez takich fenomenologów religii, jak Rudolf Otto, Gerard van der Leeuw i Mircea Eliade. Sacrum, będące przeżyciem bliżej nieokreślonej Tajemnicy, uznano za rzeczywistość wspólną dla wszystkich religii. Toteż religię można określić jako doświadczenie sacrum, jako spotkanie z sacrum lub jako relację człowieka do sacrum. W takim ujęciu sacrum staje się centralną kategorią religijną [...]

 

Największą zasługą R. Otto, którego dzieło Das Heilige.[...] stało się klasyczną pozycją dotyczącą badań nad religią, jest [...] wykazanie zupełnie swoistego charakteru przeżyć religijnych. Przeżycia religijne bowiem są odmienne od wszystkich innych przeżyć.

 

R. Otto podjął próbę opisu religii jako zjawiska sui generis, które nie da się zredukować do żadnego innego przejawu ludzkiej kultury. Tę oryginalność wyznacza odniesienie do wartości określonej jako sacrum lub numinosum.

 

Sacrum jako wartości przeciwstawia się profanum. Sacrum charakteryzuje się istotową innością od wszystkiego co świeckie, co profanum, znamionuje je jakaś tajemna i przerażająca moc, z którą jednak można nawiązać kontakt.

 

Numinosum dane jest jako tajemnica odpychająca i przyciągająca zarazem (misterium tremendum et fascinosum).

 

Podobnie według G. van der Leeuwa sacrum jest specyficzną mocą daną człowiekowi w przeżytym doświadczeniu religijnym. Zatem najpierw w pojęciu sacrum wyakcentowano ideę oddzielenia i tajemniczości, a potem dopiero dodano do tego element szacunku, miłości i bojaźni."

https://opoka.org.pl.../sacrum_01.html

 

 

Czy nie o tym, choć może używając nieco innej terminologii, mówi część współczesnych badaczy fenomenu UFO (albo może lepiej UAP - Unidentified Aerial Phenomena)?

 

Wydaje się, iż do zmiany kierunku dyskursu w przypadku interesującego nas fenomenu potrzebna była możliwość prześledzenia zmian, jakie w tym zjawisku zaszły (choć może nie tyle w samym zjawisku, co w relacji my - nieznane, bo bardziej o interakcję tu chodzi niż o obserwację. Bardziej o teatrum niż misterium).

 

Dzięki wysiłkowi tysięcy badaczy zjawiska dysponujemy gigantycznym materiałem faktograficznym, na podstawie którego można już wyciągać wnioski i formułować koncepcje.

 

Co dalej? Cóż, coraz zdziwniej i zdziwniej...

 

Kryptogram Oliviera Levasseura - zagadka nierozwiązana do dziś

$
0
0

Późnym popołudniem 7 lipca 1730 roku na centralnym placu w Saint-Denis, stolicy należącej do Francji, a leżącej na Oceanie Indyjskim wyspy Reunion zgromadził się tłum żądnych krwi mieszkańców miasta. I nie bez powodu, jako że punktualnie na 17:00 zaplanowano publiczną egzekucję znienawidzonego pirata, Oliviera Levasseura. Ale bez cienia wątpliwości nikt z widzów tej jakże atrakcyjnej rozrywki, idealnej wręcz na chłodne, lipcowe, piątkowe popołudnie nie zdawał sobie sprawy, że wydarzenia, jakie miały nastąpić już za kilka minut będą stanowić jedną z zagadek, której rozwiązania nie zdołano znaleźć przez blisko 300 kolejnych lat.

Kim był Oliver Levasseur?

O przeszłości samego Oliviera Levasseura wiemy stosunkowo niewiele. Urodził się w prawdopodobnie dość zamożnej rodzinie gdzieś w latach pomiędzy 1688, a 1697. W 1713 roku z rąk samego Króla Słońce, czyli Ludwika XIV otrzymał list kaperski, na mocy którego mógł prowadzić bez ograniczeń działalność korsarską na rzecz Francji. Levasseur skwapliwie korzystał z nadanych mu przywilejów, jednak już rok później wojna o sukcesję hiszpańską została zakończona, a list kaperski utracił ważność.
 


levasseur.jpg
Olivier Levasseur znaim jeszcze wyłapał w czajnik... znaczy się w oko.



Olivier Levasseur na tyle jednak zasmakował w swoich ostatnich zajęciach, że bez mrugnięcia okiem zlekceważył rozkazy królewskie i zamiast wrócić do Francji, postanowił wraz ze swoim okrętem i załogą dołączyć do pirackiej floty Benjamina Hornigolda. Po roku udanej współpracy zmienił barwy klubowe opuszczając Hornigolda i dołączając do innego znanego pirata, jakim był Samuel Bellamy. Od 1719 roku Levasseur postanowił operować na zasadzie wolnego strzelca współpracując okazjonalnie z Howellem Davisem oraz Thomasem Cocklynem, a także innymi prominentnymi postaciami z pirackiego półświatka. Sposób jego działania oparty na błyskawicznych atakach z zaskoczenia z wykorzystaniem szybkich i zwinnych, choć słabo uzbrojonych okrętów (jego ulubionym była brygantyna Le Victorieux) spowodował nadanie Levasseurowi przydomka Le Buse, czyli “Myszołów”. Warto go zapamiętać, gdyż jego znajomość przyda się nieco później.

Załoga zbirów pod przywództwem Levasseura skupiała się początkowo na napadach i plądrowaniu niewielkich miasteczek, ich łupem padły między innymi Ouidah i pomniejsze skupiska ludności. Nie gardzili także statkami handlowymi, jednak z uwagi na operowanie w rejonach Madagaskaru w ich ręce wpadały stosunkowo nieduże jednostki - zatem z wielkimi sukcesami i bogactwami bywało raczej krucho. W rzeczonym okresie największą zdobyczą Levasseura był holenderski statek Laccadives, wartość zdobytych łupów wyniosła wtedy 75 tys. ówczesnych funtów (co stanowi równowartość ok. 15 milionów euro). Było to wprawdzie sumą wystarczającą na nieco więcej, niż tylko na waciki, ale i tak daleką od oczekiwań załogi i samego Levasseura.
 


jolly.jpg
Nie ma pirata bez Jolly Rogera



W międzyczasie Levasseur utracił wzrok w prawym oku, uszkodzonym wiele lat wcześniej podczas jednej z utarczek. Zaczął od tego momentu nosić czarną przepaskę na oku, która wkrótce stała się jego znakiem rozpoznawczym i właściwie obok papugi, haka zamiast dłoni i drewnianej nogi dziś stanowi nieodłączny atrybut każdego stereotypowego pirata.

Skarby, skarby, skarby...

Jednak w końcu szczęście dopisało francuskiemu piratowi. Jego współpracownik, dowódca drugiego z okrętów tej najmniejszej możliwej floty pirackiej, John Taylor dostrzegł pewnego dnia na horyzoncie sylwetkę ogromnego statku. Oczywiście wzbudziła ona żywe zainteresowanie obu kapitanów, po uważnym zlustrowaniu obiektu okazało się, że nie jest to zwykły statek handlowy, a uzbrojony po zęby gigantyczny portugalski galeon (informacja dodatkowa: drugi po okrętach liniowych w hierarchii pod względem wielkości i siły ognia okręt bojowy ówczesnej epoki) Nossa Senhora do Cabo. Obu piratom aż zaświeciły się oczy...

… jednak zdroworozsądkowa analiza sytuacji wykazała niezbyt zachęcającą dysproporcję sił. Portugalski okręt dysponował 72 działami, natomiast połączone siły okrętów Levasseura oraz Taylora mogły wystawić jedynie 26 dział, do tego o wiele mniejszego kalibru - czyli o mniejszej sile rażenia i co ważniejsze, krótszym zasięgu. Mówiąc obrazowo, klasyczny atak na portugalski okręt wymagał podpłynięcia na odległość, z której pojedyncza salwa wszystkich 72 dział galeonu pozostawiłaby po obu pirackich okrętach jedynie mgliste wspomnienie i trochę szmatek nadających się najwyżej na chusteczki. Gdyby w oceanach żyły bobry, z pewnością byłyby także zachwycone takim obrotem spraw z racji łatwego dostępu do mnóstwa użytecznych dla nich szczap i drewienek :)

Jednak gdy już fortuna zaczęła Levasseurowi sprzyjać, to na całego. Po szybkim zapoznaniu się z sytuacją okazało się, że Nossa Senhora do Cabo została bardzo poważnie uszkodzona podczas niedawnego sztormu, stoi na kotwicy, a żeby uchronić okręt przed zatonięciem, załoga została zmuszona do wyrzucenia za burtę całego niepotrzebnego obciążenia... do którego zaliczono także wszystkie 72 działa. Piratom niewiele więcej do szczęścia było potrzeba, zatem zabrali się do dzieła i w niespełna godzinę opanowali galeon bez jednego choćby wystrzału i bez ofiar w ludziach. Warto tutaj dodać, że na kanwie tych wydarzeń Robert Louis Stevenson stworzył swoją najbardziej znaną powieść zatytułowaną “Wyspa skarbów”,

Skoro powiedziało się A, trzeba także powiedzieć B - zatem portugalska załoga otrzymała propozycję nie do odrzucenia w postaci zamustrowania się na szalupach wiosłowych i wyruszenia następnie w krótki rejs na leżącą nieopodal wyspę Reunion. Obaj kapitanowie udali się natomiast na inspekcję ładowni. Tutaj okazało się, że los w dalszym ciągu zdecydował się spoglądać na nich łaskawym okiem. Nossa Senhora do Cabo transportowała niezliczone wręcz ilości sztab złota i srebra, wory pełne diamentów, rubinów i szmaragdów, a także legendarny artefakt templariuszy, czyli płonący krzyż z Goa i mnóstwo innych cennych rzeczy. Dość rzec, że wartość zrabowanych z Nossa Senhora do Cabo skarbów szacuje się obecnie na co najmniej 2 miliardy euro - a są to szacunki bardzo ostrożne z racji braku oficjalnych listów przewozowych i z pewnością zaniżone co najmniej dwukrotnie, albo i bardziej.

W każdym razie każdy z członków załogi okrętów pirackich otrzymał swoją część łupu wynoszącą ówczesne 50 tysięcy funtów (równowartość około 10 milionów euro) oraz garść diamentów. Przeważająca większość skarbu została jednak zagarnięta przez Levasseura jako dowódcę tej grupy piratów.

Na scenę wkracza tajemniczy kryptogram

W 1724 roku rząd Francji ogłosił amnestię dla wszystkich piratów działających na Oceanie Indyjskim, zatem Olivier Levasseur podjął próbę negocjacji z gubernatorem Reunion celem uzyskania ułaskawienia. Spaliły one na panewce, jako że gubernator zażądał zwrotu łupów z portugalskiego galeonu, Levasseur zerwał więc wszelkie próby porozumienia i zniknął. Najpierw ukrywał się na Seszelach, a następnie w różnych miejscach na Madagaskarze, prowadząc dalej piracką działalność - jednak już bez równie spektakularnych sukcesów, co w przypadku Nossa Senhora do Cabo.
 


reunion.jpg
Gdzieś tutaj Levasseur nagle dokonał żywota.



Noga mu się powinęła na początku 1730 roku, został bowiem schwytany. Istnieje kilka różnych wersji wydarzeń związanych z pojmaniem pirata, mniej lub bardziej romantycznych. Jednak większość poszlak wskazuje na to, że kariera francuskiego korsarza zakończyła się w dość przyziemny (i to dosłownie) sposób - najprawdopodobniej znaleziono go bowiem pijanego w sztok i leżącego twarzą do ziemi w rynsztoku przed jedną z tawern w Fort Dauphin na Madagaskarze. Policjanci szybko rozpoznali w tej postaci poszukiwanego od dawna pirata i doprowadzili pod oblicze sprawiedliwości.

Sąd działał szybko - kara śmierci przez powieszenie. Wyrok miał zostać wykonany 7 lipca 1730 roku o godzinie 17:00 na centralnym placu w stolicy Reunion, Saint-Denis. I został wykonany bez przeszkód, z jednym tylko wydarzeniem odbiegającym nieco od powszechnie przyjętej procedury wieszania skazanego.

Otóż na kilka sekund przed zwolnieniem szubienicy Olivier Levasseur wypluł z ust w tłum widzów zwitek papieru wykrzykując przy tym:
 

“Mes trésors à qui saura comprendre!”



Można to przetłumaczyć w przybliżeniu jako “Mój skarb należy do tego, kto to zrozumie!”.

Ten zwitek papieru zawierał zaszyfrowaną wiadomość utworzoną przez samego Levasseura. Można domniemywać, że dotyczy ona lokalizacji pozostałości łupów zdobytych przez Francuza... domniemania te wynikają z tego, że do dziś wiadomości tej nie udało się nikomu rozszyfrować. Rzecz jasna przez 300 lat podejmowano mnóstwo prób, jednak bez większych skutków.
 


kryptogram.jpg
Oryginalny wygląd kryptogramu Oliviera Levasseura.




Sam kryptogram do dnia dzisiejszego nie został choćby w lekkim stopniu naruszony. Składa się z 17 linii zawierających symbole stanowiące odniesienia do loży masońskiej, znaków Zodiaku, dwunastu prac Herkulesa i grymuarów Salomona. Sama ta symbolika stanowi nie lada orzech do zgryzienia dla miłośników łamigłówek, jednak do dziś nie wykryto żadnych poszlak mogących sugerować jakieś ukryte znaczenie użytego przez Levasseura alfabetu.

O wiele ciekawiej wygląda sprawa samej treści kryptogramu. Przez blisko 300 lat podejmowano niezliczone próby jego rozszyfrowania, naturalnie każdym, kto się za to zadanie zabrał, kierowała wizja gigantycznej fortuny ukrytej “gdzieś” w sekretnym miejscu, którego lokalizacja miała rzekomo być ukryta w kryptogramie. Do dziś nie został on jednak odszyfrowany, niemniej jednak można wskazać kilka interesujących ciekawostek będących skutkiem tych wysiłków.

Prawie 300 lat poszukiwań rozwiązania

Pora się więc nimi zająć, zaczynając od tych najsilniej działających na wyobraźnię, a na tych najbardziej przyziemnych kończąc.

Kamienie na plaży Bel Ombre

W 1923 roku wyjątkowo niski poziom wody podczas odpływu ujawnił 12 zagadkowych znaków wyrytych na skałach na plaży Bel Ombre na największej wyspie Szeszeli, Mahé (warto pamiętać, że właśnie na Seszelach Levasseur ukrywał się przez prawie dwa lata). Ktoś bardziej spostrzegawczy skojarzył, że znaki te były identyczne z występującymi w kryptogramie legendarnego pirata. Drobiazgowe przeszukanie dostępnych archiwów przyczyniło się do odnalezienia mapy części tej samej wyspy wraz z plażą Bel Ombre sporządzonej przez nieznanego autora i wydanej w 1735 roku.
 


bel-ombre.jpg
Fragment znaków znalezionych na plaży Bel Ombre.



Naniesiono na niej te same znaki w różnych lokalizacjach, jeden z nich znajdował się dokładnie w miejscu odkrytej skały. Na samej mapie widniała także informacja o treści “ziemia należąca do la Buse”… w domyśle “Myszołowa”, a więc Levasseura. Rzecz jasna przeszukano gruntownie pozostałe lokalizacje oznaczone tajemniczymi symbolami na mapie, jednak bez jakichkolwiek rezultatów.

Zaszyfrowany testament Bernardina Nageona de L’Estanga

Inną interesującą poszlaką okazał się być testament innego pirata, zmarłego w 1800 roku Bernardina Nageona de L’Estanga, który zawierał zaszyfrowaną wiadomość do jego brata i bratanka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że do zaszyfrowania testamentu pirat wykorzystał alfabet łudząco podobny do zastosowanego przez Levasseura. Jego odszyfrowanie okazało się jednak bardzo proste, a w samym testamencie Bernardin Nageon de L’Estang stwierdził, że odnalazł niewielką część skarbu Oliviera Levasseura, podzielił go na cztery części i ukrył we miejscach oznaczonych symbolami podobnymi do odkrytych na skale na plaży Bel Ombre. Potomkowie de L’Estanga zdołali znaleźć dwie z czterech skrytek. Zawierały one jednak pewną ilość złotej i srebrnej biżuterii, nie dało się jednoznacznie stwierdzić, że pochodziła one z portugalskiego galeonu złupionego przez Levasseura.

Dziwne teorie Reginalda Cruise-Wilkinsa

W 1947 roku pewien Anglik, Reginald Cruise-Wilkins zabrał się za gruntowną analizę kryptogramu i wszystkich dostępnych na jego temat dokumentów. Aż do swojej śmierci w 30 lat później nie zdołał choćby zbliżyć się o krok do jego pełnego rozszyfrowania, poczynił jednak sporo interesujących spostrzeżeń. Niektóre z nich brzmiały bardziej, inne mniej sensownie, jednak rzuciły nieco światła na sam kryptogram.

To właśnie Wilkins wskazał na wspomniane przeze mnie nieco wcześniej odniesienia zastosowanej przez Levasseura symboliki do loży masońskiej, dwunastu prac Herkulesa, grymuarów Salomona i znaków Zodiaku. Doszedł do wniosku, że cały kryptogram stanowią trzy odrębne wiadomości. Do poprawnego odszyfrowania treści należałoby według Wilkinsa przestrzegać kolejności dwunastu prac Herkulesa (sam twierdzi, że doszedł do dziesiątej pozycji). Nie wiadomo jednak w jaki sposób należałoby to zalecenie zrealizować. Odszyfrowana treść miałaby się natomiast składać z opartego o symbolikę masońską i Zodiak wyjaśnienia dotyczącego lokalizacji skarbów (część pierwsza kryptogramu), rebusa wskazującego na sposób dotarcia do kryjówki (część druga) oraz opisu pułapek i niebezpieczeństw czyhających na śmiałka (część trzecia). Wilkins twierdził również, że zdołał częściowo rozszyfrować środkową część kryptogramu, dzięki której miejsce ukrycia skarbu przez Levasseura miałoby znajdować się przez cały czas pod wodą, a dostęp do niego broniony rzekomo jest przez silne i niebezpieczne fale.
 


wilkins.jpg
Sztucznie utworzone wejście do jaskini odkrytej przez Reginalda Cruise-Wilkinsa



Wilkins odwiedził także wyspę Mahé i po drobiazgowych poszukiwaniach zdołał nawet odkryć jaskinię o podobnych cechach, jakie opisywał. Była ona ukryta pod wodą, bez dostępu od strony lądu. Po przebiciu się przez strop i przeszukaniu ku rozczarowaniu Wilkinsa okazało się, że nie ma w niej śladu po skarbie Levasseura. Ale nie oznaczało to, że jaskinia była zupełnie pusta. Wilkins znalazł w niej trochę drobiazgów świadczących o tym, że pomimo dostępu wymagającego pokonania wyjątkowo złośliwych fal, a następnie nurkowania, była ona odwiedzana przez piratów - znajdowały się w niej stare pistolety, monety, szpady, fragmenty odzieży, a nawet usypany przez kogoś niewielki grobowiec kryjący wewnątrz trumnę ze zwłokami anonimowego pirata.

Charles Bourrel de la Roncière i jego fałszywka

W 1934 roku francuski historyk i zamiłowany marynista, Charles Bourrel de la Roncière opublikował książkę zatytułowaną “Le Flibustier mysterieux : Histoire d'un trésor caché Broché” (w wolnym tłumaczeniu Piracka tajemnica: opowieść o ukrytym skarbie”), w której dokonał gruntownej analizy zagadki, zdołał przypisać litery większości symboli widniejących na kryptogramie i uznał, że potrafi odszyfrować ukryty tekst.
 


alfabet.jpg
Klucz do kryptogramu opracowany przez Roncière’a.



Oto dosłowne brzmienie tekstu według Roncière’a:

aprè jmez une paire de pijon tiresket
2 doeurs sqeseaj tête cheral funekort
filttinshientecu prenez une cullière
de mielle ef ovtre fous en faites une ongat
mettez sur ke patai de la pertotitousn
vpulezolvs prenez 2 let cassé sur le che
min il faut qoe ut toit a noitie couue
povr en pecger une femme dhrengt vous n ave
eua vous serer la dobaucfea et pour ve
ngraai et por epingle oueiuileturlor
eiljn our la ire piter un chien tupqun
lenen de la mer de bien tecjeet sur ru
nvovl en quilnise iudf kuue femm rq
i veut se faire dun hmetsedete s/u dre
dans duui ooun dormir un homm r
esscfvmm / pl faut n rendre udlq
u un diffur qecieefurtetlesl

Nie trzeba biegle znać francuskiego, by dostrzec brak sensu w powyższym tekście (pomimo dodania do niego spacji zwiększających nieco czytelność). Roncière doszedł także do wniosku, że zdoła także rozpracować cały szyfrogram i w swojej książce zaprezentował także jego treść:

"Prenez une paire de pijon, virez
les 2 coeurs...tête de cheval... une kort
fil winshient écu prenez une cuillière
de mielle... outre vous en faites une ongat
mettez sur le passage de la...
...Prenez 2 liv cassé sur le chemin
Il faut... toit à moitié couvé
pour empêcher une femme... vous n'avez
qu'à vous serrer la... pour veni
... épingle ...juillet...
.. faire piter un chien turc un
... de la mer... bien sécher et sur
... qu'une femme qui
veut se faire d'un...
dans... dormir un homme
... faut en rendre...
qu'un diffur..."

Ci z Was, którzy znają dobrze francuski, mogą sami ocenić sensowność przesłania, natomiast wszystkim pozostałym oszczędzę fatygi i wrzucę na szybko sklecone tłumaczenie z wykorzystaniem Google Translate:

"Weź parę pijonów, skręć
dwa serca ... głowa konia ... kort
wygrywający ekwipunek wziąć łyżkę
mielle ... poza tym sprawisz, że to ongat
umieścić na przejściu ...
... weź 2 drogi zniszczone po drodze
Musisz ... na wpół rozkopany dach
aby zapobiec kobiecie ... której nie masz
niż potrząsać ... dla veni
... przypnij ... Lipiec ...
... ułóż tureckiego psa siusiu
... od morza ... suche i suche
... że kobieta, która
chce być ...
w ... spać z mężczyzną
... muszę oddać ...
że diffur ... "

Jednak należy wspomnieć tutaj o tym, że efekty pracy Roncière’a opierają się na tak zwanej drugiej wersji kryptogramu, rozbudowanej o kilka szkiców oraz parę dodatkowych linii zakodowanego tekstu. Problem jednak polega na tym, że jest to stuprocentowa fałszywka wykonana około 150 lat później, zaś dodatkowy tekst wprawdzie wykorzystuje alfabet Levasseura, ale jest zakodowany prościutkim algorytmem zwanym szyfrem Cezara (opartym o proste przesunięcie i podstawianie znaków).

Uwaga, schodzimy na ziemię.

Nadeszła pora na pozostawienie legend, bogactw oraz całej tej niezwykle pociągającej otoczki za progiem i skupienie się na samym szyfrze. Pierwsza, dość istotna kwestia wiąże się z alfabetem użytym przez Levasseura - jest to element tzw. szyfru masońskiego (stąd właśnie odniesienia do wolnomularstwa), w którym każdej literze odpowiada symbol, a klucz do szyfru podawany jest w postaci figur geometrycznych. Poniższy przykład powinien najlepiej zaprezentować całą ideę szyfru masońskiego.
 


przyklad.jpg
Klucz do klasycznego szyfru masońskiego oraz zaszyfrowana tą metodą wiadomość.



Biorąc pod uwagę tę możliwość, Charles Bourrel de la Roncière odtworzył klucz i przypisał odpowiednie litery każdemu z symboli. Efekty tego widzieliśmy powyżej. Niezbyt imponujące, nieprawdaż?

Kamień z Reunion

W 1994 roku na wyspie Reunion dokonano ciekawego odkrycia. Mieszkaniec wyspy, Joseph Guy Germain Tipveau wędrując ścieżką prowadzącą przez Wąwóz Nieszczęść (Ravine à Malheur) znalazł pewien nietypowy kamień. Po bliższych oględzinach okazało się, że wyryte zostały na nim trzy symbole występujące także na sławnym kryptogramie.
 


kamien.jpg
Kamień znaleziony na Reunion



Kamień ten jest o tyle ciekawy, że wyryto na nim literę A, która jest jedynym symbolem spoza szyfru masońskiego, jaką znaleźć można na kryptogramie. Co więcej, występuje ona trzykrotnie w jego treści, z pewnością jej użycie w kryptogramie i na kamieniu nie jest przypadkowe. Niestety nieznane jest oryginalne położenie kamienia (nikt nie postarał się o jego zapamiętanie).

Na zakończenie parę mniej lub bardziej absurdalnych rozkminek mojego autorstwa :)

Oczywiście do dziś pojawiają się głosy podające w wątpliwość istnienie samego skarbu i twierdzące, że Levasseur po prostu zrobił sobie niezwykle wyrafinowany kawał... niemniej jednak dostępne zapiski i informacje stanowią dość istotne poszlaki przemawiające za tym, że zaszyfrowana wiadomość pirata nie musi wcale być dowcipem. Problem jednak polega na tym, że wokół samego kryptogramu Oliviera Levasseura narosło mnóstwo mitów i hipotez, z których większość jest bzdurna już na pierwszy rzut oka, a spora część opiera się dodatkowo na niesprawdzonych informacjach. Oddzielenie ziarna od plew było zatem dość czasochłonnym zajęciem. Niemniej jednak postanowiłam dołożyć swoją cegiełkę do tej całej historii i zaprezentować własne przemyślenia. Są to luźne gdybania, bez żadnych dowodów mogących stanowić poparcie dla ich słuszności.

  • Faktem niepodważalnym jest to, że Levasseur wraz z kompanami zagarnęli łup o niezwykłej wręcz wartości. Nawet po wypłaceniu należnej doli członkom załogi wciąż około 90% jego wartości pozostało pod kontrolą francuskiego pirata.
  • Nie ma żadnych doniesień o jakichkolwiek większych wydatkach lub inwestycjach poczynionych przez Levasseura, ani w rejonie Reunion, ani gdziekolwiek indziej na świecie. Zakup kawałka plaży (widniejącego na mapie z 1735 r.) na zapomnianym przez wszystkich odludziu to groszowa sprawa. Zakładając, że Levasseur w ogóle zaprzątał sobie głowę zakupem ziemi, zamiast po prostu ją zająć bez pytania.
  • Levasseur doskonale wiedział, co się święci po zerwaniu przez niego negocjacji z gubernatorem Reunion. Miał blisko trzy lata na ukrycie skarbu gdzieś w dogodnym miejscu. Warto tutaj wspomnieć o tym, że po Oceanie Indyjskim poruszał się równie sprawnie, co każdy z nas po własnym przedpokoju, a dodatkowo nie stanowiły dla niego żadnej tajemnicy akweny położone bliżej Europy. W każdym razie nikt nie wie, co stało się z ogromną fortuną zrabowaną z Nossa Senhora do Cabo.
  • Z dostępnych informacji wiadomo, że Levasseur był człowiekiem wysoko wykształconym o ponadprzeciętnej inteligencji. Dodatkowo cechował się znakomitą znajomością matematyki. Warto w tym momencie wspomnieć, że żeglowanie i nawigacja na początku XVIII wieku wymagała regularnego dokonywania wielu żmudnych obliczeń matematycznych (i to z gatunku tych nietrywialnych), choćby w celu prawidłowego określenia pozycji geograficznej. Olivier Levasseur znany był z tego, że obliczenia, które typowemu oficerowi nawigacyjnemu zajmowały co najmniej godzinę z wykorzystaniem do tego celu papieru i ołówka, on wykonywał błyskawicznie w pamięci. Oznacza to, że był osobą, która jak najbardziej była zdolna do opracowania skomplikowanego szyfru, tym bardziej nudząc się w więziennej celi.
  • Sam kryptogram może być po prostu formą wyrafinowanego kawału będącego rodzajem zemsty pirata na tych, którzy... no właśnie, na kim? Nie oddał kryptogramu swoim prześladowcom, tylko losowym ludziom obserwującym jego egzekucję.
  • Litera A wyryta na kamieniu i występująca w kryptogramie ma kształt trójkąta. Być może precyzyjnie dobrana lokalizacja kamienia pozwalała jego odkrywcy na wyznaczenie kierunku (“kursu”) lub azymutu, w którym należy się udać po skarb. Oczywiście w połączeniu z informacjami dostępnymi po odkodowaniu kryptogramu.
    Warto jednak zwrócić szczególną uwagę na prawą stronę kamienia (na zdjęciu zamieszczonym nieco wcześniej). Jak widać, spora część została odłamana zamazując nieco ostatni z symboli, jednak jest on na tyle widoczny, że jego pierwotny kształt A✟Γ wydaje się być oczywistym wnioskiem. Nasuwa to na myśl dwie możliwe interpretacje tego znaku. Pierwsza z nich to odniesienie do Krzyża Południa oraz dwóch jego najważniejszych gwiazd, czyli Alfa Crucis (Acrux - A) oraz Gamma Crucis (Gacrux - Γ). Jak pewnie większość z Was wie doskonale, Krzyż Południa był jednym z najważniejszych obiektów nawigacyjnych na półkuli południowej, nic więc dziwnego, że doświadczony żeglarz jakim był Levasseur automatycznie wykorzystał go jako punkt odniesienia. Druga interpretacja odnosi się bezpośrednio do loży masońskiej, jako że A można potraktować jako symbol Cyrkla, zaś Γ jako Węgielnicę.

Jedziemy po bandzie...

Pora na coś naprawdę abstrakcyjnego. A jeśli Olivier Levasseur był geniuszem na miarę Leonardo da Vinci lub Alberta Einsteina? W takim przypadku można byłoby wysuwać daleko idącą hipotezę, na mocy której pirat użył szyfru z kluczem jednorazowym (ang. one-time pad) lub techniki szyfrowania zaprzeczalnego (ang. Deniable encryption). Nie wdając się w zbędne szczegóły, obie powyższe metody pozwalają na zaszyfrowanie wiadomości tak, że dwa różne klucze deszyfrujące pozwalają odkodować dwie różne (!) wersje oryginalnego tekstu. Używając przejrzystego (mam nadzieję) przykładu:

Niech W1 i W2 oznacza oryginalne wiadomości o różnej treści, K1 i K2 - klucze szyfrujące, a Sz - wiadomość zaszyfrowaną.

Szyfrowanie wiadomości W kluczem K oznaczamy jako Sz = W * K.

Zatem zabieramy się do dzieła:

Sz = W1 * K1 (szyfrujemy pierwszą wiadomość W1 kluczem K1)
K2 = Sz * W2 (szyfrujemy uprzednio zaszyfrowaną wiadomość W1, czyli Sz kluczem W2 generując w ten sposób klucz K2)

Zakładając w takim razie, że nasze szyfrowanie działa w obie strony, proces dekodowania możemy zapisać w następujący sposób:

Sz \ K2 = W2 (dekodujemy zaszyfrowaną wiadomość używając klucza K2 uzyskując w ten sposób wiadomość W2)


oraz

Sz \ K1 = W1 (dekodujemy zaszyfrowaną wiadomość używając klucza K1 uzyskując w ten sposób wiadomość W1)


Brzmi niejasno? Oto wyjaśnienie - mając zaszyfrowany tekst i znając dwa klucze, możemy z tego uzyskać dwie oryginalne wiadomości o różnej treści, używając raz jednego klucza, raz drugiego.

Czemu służyć mają powyższe wynurzenia teoretyczne? Wyjaśnienie jest bardzo proste. Załóżmy mianowicie, że jeden z kluczy jest bardzo skomplikowany, a drugi banalnie łatwy do odgadnięcia (na przykład opierający się na zwykłym podstawieniu liter pod symbole). Osoba, która zabiera się za odkodowywanie tak spreparowanego szyfrogramu dość szybko znajduje pasujący klucz, odczytuje wiadomość i z rozczarowaniem stwierdza, że nie ma w niej nic interesującego - żadnej lokalizacji skarbu, metody jego odnalezienia itp. Ale szyfrogram zawiera jeszcze drugą wiadomość, do odczytania której należy najpierw odkryć drugi klucz.…

Brzmi fascynująco, nieprawdaż? No to teraz kubeł zimnej wody na głowę (sama sobie funduję Ice Bucket Challenge :szczerb:) - szyfrowanie z kluczem jednorazowym zostało wynalezione dopiero w 1917 roku. Czy działający w pierwszej połowie XVIII wieku francuski pirat był w stanie samodzielnie opracować tak zaawansowaną technikę szyfrowania, mimo niewątpliwie ogromnej wiedzy matematycznej?





Autor: D.K., opracowano dla serwisu paranormalne.pl.  
Wyrażam zgodę na powielanie artykułu w innych serwisach internetowych
wyłącznie po zaopatrzeniu w przypis zgodny z poniższym wzorem:



VRP.png
Artykuł powstał dla serwisu paranormalne.pl, autor: D.K.

Oumuamua: leci do nas nieznany obiekt. Statek Obcych?

$
0
0

Nie, tytuł tego tekst nie jest clickbaitem. Nie jest nawet naciągany. NAPRAWDĘ największy ruchomy radioteleskop na Ziemi zostanie dziś wieczorem skierowany na przedziwny obiekt przelatujący przez Układ Słoneczny właśnie po to, by wykryć ewentualne sygnały wysyłane przez urządzenia obcych

Kilka dni temu pisaliśmy o dziwnym, podłużnym obiekcie, który nadleciał z przestrzeni międzygwiezdnej i niedawno minął Słońce. Nadano mu nazwę ʻOumuamua i początkowo sądzono, że może to być kometa – to one mają bardzo wydłużone orbity sięgające granic Układu Słonecznego. Okazało się jednak, że ʻOumuamua nie tylko nie wykazuje charakterystycznej dla komet aktywności, ale też jej orbita nie pasuje do tego schematu.

Im więcej dowiadywaliśmy się o obiekcie, tym stawał się dziwniejszy. Obserwacja zmian jego jasności pokazała, że jest bardzo wydłużony – na około 400 metrów długości przy zaledwie 50 metrach szerokości. Pomiary jego masy pokazały, że jest bardzo gęsty – jego wnętrze zwiera prawdopodobnie dużo metalu.

Każdy z tych faktów podanych oddzielnie jest już sensacją – nigdy dotąd nie wykryliśmy w Układzie Słonecznym obiektu międzygwiezdnego, nie potrafimy też wyjaśnić, dlaczego może mieć tak dziwny kształt. A wszystkie informacje zebrane razem są na tyle intrygujące, że badacze zdecydowali się sprawdzić, czy przypadkiem ʻOumuamua nie jest statkiem wysłanym przez pozaziemską cywilizację.




To trzeba zbadać

Oczywiście naukowcy są mocno sceptyczni czy raczej mają realistyczne podejście – szanse, by był to obiekt sztuczny są minimalne. Ale też jednocześnie okazja jest zbyt ważna, by ją zlekceważyć.

Dlatego dziś od godziny 21.00 czasu polskiego radioteleskop Green Bank, największa na świecie lądowa konstrukcja ruchoma, zostanie skierowany na ʻOumuamuę. Obiekt znajduje się w odległości dwóch jednostek astronomicznych (czyli odległości Ziemia-Słońce) od Ziemi i wciąż się oddala. Jednak czułość radioteleskopu pozwoli wykryć sygnał o sile zbliżonej do emisji telefonu komórkowego. Pierwsza faza nasłuchu będzie prowadzona przez 10 godzin, planowane są dalsze cykle. Całą akcję sfinansuje projekt Breakthrough Listen, który zajmuje się poszukiwaniem życia poza Ziemią.

ʻOumuamua wydaje się lecieć zbyt wolno, by była międzygwiezdnym statkiem kosmicznym. Jednak możliwy jest scenariusz, w którym obcy mają gdzieś w pobliżu większy statek, a wykryty u nas obiekt jest tylko próbnikiem badającym teren. Jeśli faktycznie tak jest i próbnik wysyła sygnał do macierzystego statku, powinniśmy się o tym dowiedzieć. Przeszkodą mogą być sygnały mające bardzo wąską wiązkę, która ominęłaby Ziemię.

Choć małe są szanse, byśmy wykryli transmisję, to wspaniałe jest, że takie okazje traktowane są poważnie. W książce Stanisława Lema „Opowieści o pilocie Pirxie” przez Układ Słoneczny przelatywał obiekt niezwykle podobny do ʻOumuamuy i szansa na jego eksplorację została zmarnowana. Czyżby ludzkość uczyła się czegoś z literatury science-fiction?

Przy okazji – “Opowieści o pilocie Pirxie” bardzo, bardzo polecamy. To absolutnie znakomita książka.
 

5 najdziwniejszych świątecznych tradycji

$
0
0

Każda rodzina ma swoje własne świąteczne tradycje. Niektórzy zostawiają dla Świętego Mikołaja ciasteczka i mleko zanim pójdą spać, inni wolą pozostawić cygara i piwo, bo starsze dzieci wiedzą, że Mikołaj reaguje także na imię ''Tata". 

 

Jednak w większości, świąteczne tradycje pozostają takie same w całych Stanach Zjednoczonych. Tego samego nie można jednak powiedzieć o reszcie świata. Oto krótka lista dziwnych świątecznych zwyczajów z całego globu.

 

1. Mari Lwyd

 

lg_20b8d2-Mari-Lwyd_Wiki.jpg

fot/google

 

Na południu Walii jeden szczęśliwy mieszkaniec wioski jest wybierany w każdą Wigilię do paradowania po miasteczku z końską czaszką udekorowaną wstążkami na kiju. Aby było jeszcze ciekawiej, do tyłu czaszki przyczepiony jest biały materiał zakrywający niosącego. Czaszka nazywa jest Mari Lwyd, co oznacza ''Szara Klacz'', sama tradycja pochodzi z 1800 roku i ma przynosić szczęście. 

 

2. Ręce precz od ciasteczek Mikołaja

 

Rodziny z Południowej Afryki miały dość tego, że późno w nocy ich dzieci zjadały ciasteczka pozostawione dla Świętego Mikołaja. Aby temu zapobiec, wymyślono straszną historię, którą przekazywano od domu do domu. Dotyczyła ona fikcyjnego (o ile wiemy) chłopca imieniem Danny, który został zabity przez własną babcię, która przyłapała go na podjadaniu ciasteczek Mikołaja. Mówi się, że duch Danny'ego nawiedza w święta domy niegrzecznych dzieci w Południowej Afryce. Jeżeli to nie zniechęca cię od słodyczy, to nic nie da rady. 

 

3. Dobra czarownica, zła czarownica

 

lg_328cb9-Perchtenmask.jpg

fot/google

 

Frau Perchta to czarownica, która może być albo hojna, albo po prostu zła. Wierzą w nią Niemcy i Austriacy. Jej historia pochodzi z legendy o bogini środowiska z Alp, która porozumiewa się z ludźmi jedynie podczas świąt. Dzisiejsza inkarnacja Perchty ukazuje się podczas 12 dni przed Wigilią i może wynagradzać dobrych, albo surowo karać złych- grzeszników czeka rozprucie. Podczas świątecznych parad często jest przedstawiana jako staruszka otoczona stworzeniami w maskach.

 

4. Pożegnanie ze starym

 

 

W Gwatemali świąteczną tradycją są gruntowne porządki, które mają symbolizować pozbywanie się starego i robienie miejsca na nowe. Pod koniec sprzątania niepotrzebne przedmioty z każdego domu w sąsiedztwie są razem zbierane w duży stos, na szczycie którego umieszcza się statuę diabła. Mówi się, że kiedy całość spłonie, odejdą z nią wszystkie złe omeny z całego roku.

 

5. 13-nasto metrowa koza

 

lg_567c09-Gavlegoat.jpg

fot/google

 

W 1966 roku mieszkańcy małego szwedzkiego miasteczka, Gavle, rozpoczęli tradycję budowy jasno oświetlonej i świątecznie zdobionej 13-nasto metrowej kozy ze słomy. Jednak od samego początku buntowniczy mieszkańcy znajdywali nowe, kreatywne sposoby na zniszczenie kozy. Jednego roku ktoś próbował nawet porwać ją za pomocą helikoptera. 

 

Źródło: https://the-line-up....r=recirculation

Zwiastuny zagłady: paranormalne stworzenia widziane przed tragediami

$
0
0
W całej historii przypisywaliśmy rolę zwiastunów zagłady wielu stworzeniom i ludziom. Jeśli czarny kot przebiegnie ci drogę, czeka cię nieszczęście. Jeśli widzisz swojego własnego sobowtóra, jesteś niebezpiecznie blisko swojej przedwczesnej śmierci. Jeśli pojawi się ponury żniwiarz, twój czas już nadszedł. I wiele innych.
 
W małych miasteczkach w Stanach Zjednoczonych i dookoła świata stworzenia czające się w lasach, a także dźwięki słyszalne w nocy są oznakami, że coś okropnego zmierza w twoją stronę.
 
Oto siedem historii o mitycznych stworzeniach, które mogą przepowiedzieć twój zgon jeśli kiedykolwiek się na nie natkniesz. 
 
1. Mothman- Człwiek-Ćma
 

Dołączona grafika

Statua Mothmana w Zachodniej Wirginii, fot/google

 

Mothman jest stworzeniem pochodzącym z Point Pleasant w Zachodniej Wirginii, które po raz pierwszy objawiło się grupie mężczyzn wykopujących grób w 1966 roku (od razu w najbardziej złowieszczym kontekście jaki można sobie wyobrazić). Twierdzili, że zobaczyli uskrzydloną, z postury przypominającą człowieka kreaturę ze świecącymi, czerwonymi oczami. Jeśli to pierwsze spotkanie nie było wystarczające przerażające, jego obecność zbiegła się z zawaleniem się mostu Silver Bridge, które doprowadziło do śmierci/uszczerbku na zdrowiu ponad 40 osób. 
 
Po wypadku mówiło się, że jego obecność była prorocza, a także, że stworzenie pojawiało się przed strasznymi wydarzeniami jako ostrzeżenie. Opowieść o nim wpłynęła na tak wiele osób, że niektórzy twierdzą nawet, że widzieli podobną postać latającą nad Czarnobylem kilka dni przed eksplozją reaktora.
 
2. Czarny Ptak z Czarnobyla
 

Dołączona grafika

fot/google

 

Skoro już mowa o skrzydlatych stworzeniach, świadkowie widzieli Czarnego Ptaka z Czarnobyla kilka miesięcy przed tragedią w 1986 roku. Podziela on wiele cech Mothmana: z ludzką posturą, skrzydlaty, pokryty ciemnymi włosami, a także miał świecące, czerwone oczy. Im bliżej wybuchu, tym więcej osób widziało Czarnego Ptaka. Ci, którzy się na niego natknęli często otrzymywali tajemnicze telefony i cierpieli z powodu koszmarów. 
 
Spotkania trwały aż do wczesnego poranka 26 kwietnia, kiedy to reaktor nuklearny eksplodował. Ratownicy i piloci, którzy walczyli z płomieniami i brawurowo pomagali w ewakuacji opowiadali przerażające historie o wielkiej, czarnej postaci wylatującej ze zniszczonego reaktora, krążącej nad czarnym dymem, który się z niego unosił. To był ostatni raz kiedy ktoś widział Czarnego Ptaka, co doprowadziło do spekulacji, że spełnił on on już swoje niecne zamiary. 
 
3.  Nain Rouge- Czerwony Karzeł 
 

Dołączona grafika

fot/google

 

Nain Rouge, w dosłownym tłumaczeniu ''Czerwony Karzeł", podobno rezyduje w Detroit, Michigan. Karzeł ma być pozostałością po plemieniu z Ottawy, które kiedyś zamieszkiwało tamte tereny i określało to stworzenie jako syna ich kamiennego boga, który miał napadać na europejskich kolonistów. Kreatura uzyskała swoje francuskie imię od założyciela Detroit, Antoine'a de la Mothe Cadillac, po tym jak ten ją ujrzał. 
 
Przez dekady Czerwony Karzeł był widziany przed bitwą Bloody Run, a także przed pożarem 1805 roku. Ktoś zobaczył go także przed poddaniem się generała Hull'a podczas wojny 1812 roku, a także znów przed zamieszkami w Detroit w 1967 roku. Wszystkim spotkaniom towarzyszyły ataki samego Karła. Niedawno powstały grupy poszerzające wiedzę o pochodzeniu stworzenia i ukazujące go bardziej jako strażnika miasta, a nie złowieszczą siłę.
 
4. Cyoeraeth
 

Dołączona grafika

fot/google

 

The Cyoeraeth (''zawodzenie'') to mitologiczne stworzenie, które można odnaleźć w walijskim folklorze. To okryte całunem stworzenie rzekomo już od bardzo dawna nawiedza ziemie i ludzi Walii. Jest omenem śmierci, według legend jeśli usłyszysz jego straszne jęki i wrzaski, czeka cię przerażający los. Jeśli Cyoeraeth jest słyszany w pobliżu morza, zbliża się rozbicie się statku. 
 
Jeszcze gorzej, dla tych nieszczęśliwych na tyle, żeby stanąć twarzą w twarz z Cyoeraethem, stworzenie ma długie, rozczochrane włosy, czarne, spiczaste zęby, długie, zwiędłe ramiona, i całun tak ponury, ze podąża za nim sama śmierć. 
 
5.  The Flying Dutchman- Latający Holender
 

Dołączona grafika

fot/google

 

Istnieje stara, morska legenda, opowiadająca o statku, Latającym Holendrze, który rzekomo został przeklęty by żeglować po morzach już na zawsze i nigdy nie dopłynąć do portu. Legenda pochodzi z 1790 roku kiedy to John MacDonald po raz pierwszy opisał statek. MacDonald twierdził, że Flying Dutchman próbował dobić do portu w Capetown podczas ciężkiego sztormu, ale był odpychany przez złą pogodę i zniknął na morzu, po czym zaczęły się pojawiać wizje okrętu-widma.
 
W literaturze nawiązania do statku pojawiają się aż do końca 18-stego wieku, natomiast jeszcze w 19-nastym i 20-stym wiele osób twierdziło, że widziało okręt. Mówi się, że ukazanie się statku przewiduje klęski, zarówno na morzu jak i na lądzie.
 
6. Biały Jeleń
 

Dołączona grafika

fot/google

 

Biały Jeleń, znany też jako Biały Rogacz, jest wyjątkową pozycją na liście, ponieważ zdecydowanie występuje on w naturze. Dzięki swojemu nietypowemu kolorowi, a raczej jego brakowi, te albinosy od dawna można znaleźć w różnych mitach i folklorach na całym świecie. 
 
Celtowie uważali je za posłańców z innego świata. Dokładniej, wierzyli, że pojawienie się jelenia było znakiem złamania tabu przeciwko bogom, a widok zwierzęcia przepowiadał nadchodzącą śmierć. Białego Jelenia można znaleźć również w staroangielskich legendach jako symbol duchowego wyzwania ludzkości, ponieważ to stworzenie nie może być złapane ani zabite przez śmiertelników. 
 
7. Czarnookie dzieci
 

Dołączona grafika

fot/google

 

Być może najbardziej złowieszczy zwiastun nieszczęść z całej listy, te stworzenia przybierają formę dzieci i mają czarne jak smoła oczy. Wiele osób twierdzi, że te zjawy są posłańcami zza grobu, a od wczesnych lat 60-tych dwudziestego wieku doniesienia o spotkaniu czarnookich dzieci regularnie są zgłaszane z Cannock Chase w Anglii i okolic. 
 
W 2015 roku czarnookie dzieci stały się tematem w wiadomościach kiedy grupa paranormalnych śledczych w Cannock Chase, w hrabstwie Straffordshire, nagrała rzekomą czarnooką dziewczynkę. Często świadkowie twierdzą, że widzieli dzieci spacerujące lub żebrzące na boku ulic lub czasami nawet podchodzące pod drzwi mieszkańców. Debata na temat dokładnej istoty dzieci wciąż trwa, z czego niektórzy uważają, że są one kosmitami, wampirami lub duchami. Pewne pozostaje to, że ci, którzy widzieli dzieci często twierdzą, że są one niezwykle niebezpieczne, ale nie potrafią wyjaśnić dlaczego.
 
 
Źródło: https://the-line-up....efore-tragedies
Viewing all 85 articles
Browse latest View live